Piotrkowianka Karolina Michałowska, jest jedną z wielu osób, które pracowały przy powstaniu filmu „Twój Vincent”, nominowanego do nagrody Oscara. Dziś pytamy ją, jak przebiegały prace i jak piotrkowianka wspomina czas spędzony przy sztaludze. – Mogłoby się wydawać, że po 7 miesiącach nieustannej pracy odpowiadam za jakiś pokaźny fragment, ale w rzeczywistości jest to mniej niż pół minuty filmu. (…) Niby niewiele, ale jeśli wziąć pod uwagę, że 125 osób malowało 94 minuty filmu, to średnio każdy z artystów namalował mniej niż minutę – mówi w rozmowie z nami Karolina Michałowska.
Jarosław Krak: Ogromny sukces, „Twój Vincent” nominowany do Oscara, pewnie się Pani cieszy, emocje już opadły?
Karolina Michałowska: Szczerze mówiąc ciągle jeszcze nie dowierzam, że to się dzieje naprawdę. Film, przy którym pracowałam, nominowany do Oscara? Do Złotych Globów? Do BAFTy? Emocje chyba jeszcze długo nie opadną.
Ale może zacznijmy od początku. Jak to się stało, że brała Pani udział w tym niezwykłym projekcie?
Historia jest o tyle zabawna, że o tym, że taki film powstaje w Polsce, dowiedziałam się z posta na Facebooku, wstawionego przez znajomą z… Libanu. Zwiastun filmu kończył się informacją o tym, że studio nadal rekrutuje artystów do pracy w Gdańsku i Wrocławiu. To był marzec 2016, a ja byłam na pierwszym roku doktoratu w Warszawie. Przez następne trzy dni nie mogłam przestać myśleć o tym filmie i o tym, że gdyby udało się zakwalifikować, byłabym skłonna rzucić wszystko, co robię i jechać malować. Do dziś nie wiem, co kazało mi wierzyć, że mam szansę się tam dostać. Całe szczęście, że nie miałam pojęcia, że zgłosiło się ponad 5 tysięcy osób! W każdym razie portfolio, które wysłałam musiało się spodobać, bo zostałam zaproszona na trzydniowe testy do Wrocławia, które udało mi się przejść. Potem było trzytygodniowe szkolenie z animacji, które również udało mi się „zaliczyć” i dołączyłam do zespołu Wrocławskiego studia, właściwie do końca produkcji.
Jak wyglądała praca? Ile godzin dziennie?
Praca wyglądała tak, że każdy pracował w swoim PAWSie (Painting Animation Work Station), czyli w bardzo niedużych pomieszczeniach ze stelażem, do którego przymocowane było podobrazie malarskie, komputer, projektor i aparat cyfrowy. Praca trwała 10 godzin dziennie, czasem więcej, 5 dni w tygodniu, czasem 6. Najpierw trzeba było namalować pierwszą klatkę danej sceny, jak najlepiej dopasowując ją do poprzednich ujęć w scenie i tzw. keyframe. Po skończeniu malowania trzeba było ją sfotografować, a następnie usunąć i przemalować fragmenty, które miały się poruszyć, posługując się referencjami z rzutnika. Czasem dany element trzeba było przesunąć zaledwie o milimetr, nawet jeśli oznaczało to namalowanie całej twarzy postaci od nowa. Praca nad jedną sceną trwała tygodniami.
Co było najtrudniejsze?
To generalnie była bardzo trudna praca. Fizycznie i mentalnie. Ale najtrudniejsza do pokonania chyba była monotonia samej czynności. To samo ujęcie trzeba było najczęściej przemalować kilkadziesiąt razy, dokładnie w ten sam sposób i jeszcze dopilnować, żeby żaden kolor się nie zmienił. Po namalowaniu tego samego elementu kilkaset razy, naprawdę ciężko się zmusić, żeby zrobić to jeszcze raz. Trudne było także dopasowanie się stylem do pozostałych artystów pracujących przy projekcie, i oczywiście do stylu van Gogha. I opanowanie samej materii farby, bo kolory lubią się mieszać i rozmazywać. Strasznie też niszczą skórę, włosy i ubrania, co po paru miesiącach pracy zaczynało nieco dawać się we znaki.
Za które fragmenty filmu Pani odpowiadała?
Mogłoby się wydawać, że po 7 miesiącach nieustannej pracy odpowiadam za jakiś pokaźny fragment, ale w rzeczywistości jest to mniej niż pół minuty filmu. Malowałam część sceny na posterunku z żandarmem, jeden mały fragment bójki i kawałek rozmowy z doktorem Gachetem. Niby niewiele, ale jeśli wziąć pod uwagę, że 125 osób malowało 94 minuty filmu, to średnio każdy z artystów namalował mniej niż minutę. Średnio, bo niektórzy namalowali tylko jedno ujęcie, podczas gdy najdłużej pracujący artyści stworzyli po kilka minut.
„Twój Vincent” będzie bił się o Oscara z kilkoma filmami, ale największym konkurentem jest chyba „Coco” z wytwórni Pixara. To dwie zupełnie różne produkcje. Jak ocenia Pani szanse waszego filmu?
Trudno powiedzieć. Nie od dziś wiadomo, że Disney/Pixar ma niemalże monopol na Oscary w kategorii animacji pełnometrażowej. W walce o Złote Globy to „Coco” zdobyło statuetkę, ale nie jest powiedziane, że Akademia koniecznie pójdzie tym samym śladem. Siłą Vincenta jest na pewno nowatorska technika – to coś czego jeszcze w kinie nie było. Być może Akademia doceni warstwę artystyczną filmu i przełamie hegemonię Pixara. Nie jesteśmy całkiem bez szans. Ale myślę, że już sama nominacja to bardzo ważne wyróżnienie i sam fakt, że stajemy w szranki z Pixarem wiele mówi o tym jak dobrze Twój Vincent został przyjęty przez krytykę i widownię.
A wiadomo czy galę oscarową zobaczy Pani w Stanach, na żywo, czy przed telewizorem?
Haha, obawiam się, że szeregowi artyści nie dostąpią zaszczytu paradowania po czerwonym dywanie. Ten przywilej jest generalnie należny reżyserom i producentom. Więc raczej czeka mnie noc przed telewizorem. Ale nie narzekam, swój „czerwony dywan” miałam na premierze filmu we Florencji, gdzie miałam przyjemność zaprezentować film włoskiej widowni. Może to nie Hollywood, ale wzruszenie było nie mniejsze.
Pochodzi Pani z Piotrkowa, tutaj kończyła Pani liceum, ale dziś mieszka Pani we Florencji, tam pewnie nieco cieplej niż u nas, ale jak wspomina Pani czas piotrkowskie? Często bywa Pani w naszym mieście?
Nieco cieplej, faktycznie, i sztuki też jakby więcej dookoła (śmiech). Ale mieszkam tu tylko tymczasowo, bo jestem na stypendium, zbieram materiały do doktoratu. W Piotrkowie bywam dosyć często, trochę tam pomieszkuję, jeśli akurat nie jestem w Warszawie lub za granicą. Więc nie mogę powiedzieć, żebym musiała Piotrków „wspominać”, to wciąż moje miasto. Myślę nawet o zorganizowaniu wystawy, jak już wrócę z Włoch. Może zdążę jeszcze przed rozdaniem Oscarów.
Polecamy