O funkcjonowaniu opieki zdrowotnej, związanych z nią problemach, planach i nadziejach – przy okazji otwarcia oddziału chorób wewnętrznych szpitala na Roosevelta – rozmawiamy z Elizą Bartkowską, od roku dyrektorem placówki.
Marek Gajda: Dała się pani wkręcić w to dyrektorowanie…
Eliza Bartkowska: Nie powiedziałabym tak.
A jak?
Po prostu, lubię wyzwania. Stanowisko objęłam tuż po udanej reorganizacji służby zdrowia, będącej wspólnym projektem samorządów województwa łódzkiego i powiatu piotrkowskiego. Dzięki uporządkowaniu świadczeń zdrowotnych, udało się uratować Powiatowy Zespół Opieki Zdrowotnej w Piotrkowie (PZOZ), czyli miejsca pracy dla blisko pół tysiąca osób. Placówka, po przekształceniach, potrzebowała jednak ustabilizowania finansów. Zarząd Powiatu Piotrkowskiego powierzył mi to zadanie. Opracowałam program naprawczy z perspektywą do 2019 roku, który jest w trakcie realizacji.
Najpierw posypali się pani lekarze, później z tego względu zamknęła pani oddział kardiologiczny i chorób wewnętrznych. To nie pani działania lub ich brak doprowadziły do tego?
Mówi pan o zdarzeniach wyjętych z szerszego kontekstu. Zarówno szpital powiatowy, jak i wojewódzki, funkcjonują w ramach tzw. sieci szpitali – systemu wprowadzonego przez „dobrą zmianę” – na którą to sieć idzie 91 proc. środków przeznaczanych na lecznictwo przez NFZ. Pozostałe 9 proc. jest rozdysponowywanych na starych zasadach między szpitale, które do sieci nie weszły i placówki prywatne. Aby jednak te pieniądze zdobyć, jedne i drugie muszą stanąć do konkursu ofert. Łatwo sobie wyobrazić wynik konkurencji prywatnych i państwowych podmiotów… Natomiast sieć szpitali utworzono po to, by placówki funkcjonujące w jej ramach, nie były zmuszone konkurować ze sobą. Wszystkie bowiem dostają ryczałt, czyli odpowiednik dawnego budżetowania przez państwo.
To w czym problem? Powinno być lepiej.
Teoretycznie tak, ale zanim jeszcze piotrkowskie szpitale weszły w sieć, w starostwie uznano, że fakt dublowania się oddziałów (np. chirurgii, kardiologii czy urologii) może utrudnić przystąpienie placówek do nowego systemu. Co więcej, ze względu na inną ich strukturę i organ założycielski, nie można było szpitali połączyć, dlatego podjęto decyzję o międzyszpitalnej wymianie oddziałów. Od czerwca 2016 roku mieszkanki miasta i powiatu tylko w PZOZ mogą korzystać z oddziału położniczo-ginekologicznego, a ich maluszki są pod czułą opieka neonatologów na oddziale noworodkowym. Do szpitala wojewódzkiego przeniesiono ośrodek wszczepiania rozruszników, a także oddziały chirurgii i urologii. Ostatnim zadaniem, w ramach projektu, było uruchomienie, w maju tego roku, nowoczesnego oddziału dziecięcego, na miarę europejskich standardów. Pozostał oddział chorób wewnętrznych i kardiologia zachowawcza.
Dlaczego w tę stronę?
Jesteśmy po prostu mniejszym szpitalem, który nie jest z gumy, a to oznacza, że przy obecnym budżetowaniu, nie możemy sobie pozwolić na zakup urządzeń diagnostycznych za miliony złotych, jak rezonans czy tomograf. Niestety, nie przestano przywozić do nas pacjentów w ciężkim stanie. Ale do tego tematu jeszcze wrócę. W każdym razie, po pewnym czasie kardiolodzy postanowili od nas odejść i w maju złożyli wypowiedzenia.
Rozmawiała pani z nimi?
Ze wszystkimi razem i z każdym osobno. Rozumieli sens wprowadzonych zmian, jednak nie potrafili lub nie chcieli, a przynajmniej ordynator nie chciał, przedstawić koncepcji funkcjonowania oddziału w nowych warunkach. A tak naprawdę można było oddział przespecjalizować, znaleźć taką gałąź, która nie będzie konkurować z kardiologią szpitala na Rakowskiej. Ale lekarze obstawali przy rozrusznikach, twierdząc, że jeśli nie będziemy ich mieć, to szpital padnie. Dodam, że była to tylko jedna z kilkudziesięciu procedur wyjętych z naszej działalności. Jedna, choć dobrze finansowana. Reszta prowadzona była bez zmian.
Trzeba było dać podwyżki
Proponowałam – w wysokości 100 proc. wcześniejszego uposażenia. W międzyczasie poprawiły się też warunki pracy. Obiecałam nawet, że kupię tomograf, choć nie było formalnych wymogów, które by nas do tego obligowały. Negocjacje trwały 2,5 miesiąca. Wreszcie w połowie sierpnia lekarze postanowili, że z końcem miesiąca odchodzą. Nie miałam więc innego wyjścia, jak tylko zawiesić oddział do czasu znalezienia nowej kadry.
Zajęło to pani cały miesiąc…
Bo w związku z dwuznaczną rolą naszego oddziału kardiologicznego i chorób wewnętrznych, najczęściej spotykałam się z odmową podjęcia pracy. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Karetki przywożą do nas pacjentów w stanie ciężkim. Z tego powodu lekarze sami nieomal dostają zawału, bo muszą ich przyjąć, choć nie mamy właściwych warunków. Robią więc wszystkie badania, diagnozują, po czym… odsyłają do innego szpitala.
To dlaczego karetki od razu nie wiozły pacjentów do innych, wyspecjalizowanych szpitali?
Ratownicy zawsze kwitowali to krótko: „sorry, macie kardiologię, tak?”. No, mamy, tylko nie mamy oddziału intensywnej opieki medycznej, jak duże szpitale. Tak więc decyzję o zmianie charakteru obecnie otwieranego oddziału, podjęłam po uzyskaniu akceptacji Rady Społecznej PZOZ i Rady Powiatu Piotrkowskiego, w trosce o dobro pacjenta, ale także o bezpieczeństwo i komfort pracy personelu.
Pod koniec września, ledwie zdążyła pani otworzyć oddział, a już ponownie musiała zamknąć. Skąd wiadomo, że teraz też nie będzie falstartu?
Wówczas zdarzyło się coś zupełnie od nas niezależnego. Wcześniej szpital został ocieplony. W ramach termomodernizacji wymieniono i ocieplono również dach. Oddział kardiologii i chorób wewnętrznych znajdował się na ostatnim piętrze. Gdy przez miesiąc nie był użytkowany, zebrała się wilgoć, a na ścianach wyszła pleśń. Gdyby jeszcze w gabinecie lekarza, ale wyszło nam to również w dwóch salach chorych. Informując wojewodę i NFZ, natychmiast zawiesiłam działalność oddziału, a próbki pleśni przesłałam do analizy, by zbadać, z czym mamy do czynienia i czy nie stanowi to zagrożenia dla pacjentów. Oczywiście musiałam przy tym niemalże ewakuować cały oddział, pacjentów rozwożąc do innych szpitali. Gdy okazało się, że to nic groźnego, osuszyliśmy ściany, pozbywając się pleśni. Dzisiaj wznawiamy działalność oddziału wewnętrznego, który przenieśliśmy na parter budynku, tuż obok ogólnej izby przyjęć, gdzie dotychczas funkcjonowała ginekologia.
Po co ta żonglerka relokacji?
Budynek szpitala w przyszłym roku skończy 90 lat, więc techniczne pole manewru mamy mocno ograniczone. Jest zaledwie jedna winda. Wcześniej, na oddziale chorób wewnętrznych, musiało dyżurować zawsze trzech lekarzy. W obecnej sytuacji nie będzie takiej potrzeby, na czym szpital zaoszczędzi. A na dole, pacjent otwiera drzwi i już jest na izbie przyjęć i internie. To łatwiejsze przede wszystkim dla pacjentów, ale nie ukrywam, że również dla nas.
Ale chyba mniej dla ciężarnych, które teraz od wejścia do szpitala, do swojego oddziału będą miały najdalej.
No cóż, to niewielka niedogodność. Przed przeniesieniem do nas ginekologii i położnictwa z Rakowskiej, miesięcznie mieliśmy 20–40 porodów. Później ta liczba wzrosła do 80–90, a w jednym miesiącu dobiła do 118. Zrobiło się ciasno. Położnictwo koniecznie należało rozprężyć, co można było osiągnąć jedynie, powiększając o sale na trzecim piętrze. Kobiety oczekują pojedynczych sal (roomingowych), gdzie mogłyby przebywać tylko z dzieckiem i partnerem. Muszę mieć również trzecie łóżko porodowe. Na dole było po prostu za mało miejsca. No i chcę wreszcie zrealizować w realu, powtarzam – w realu! – ustawę i wprowadzić procedurę znieczuleń do porodów naturalnych. Niestety, opór anestezjologów w tym temacie jest ogromny.
Z czego wynika?
Sądzę, że z braku umiejętności wykonywania tego typu zabiegów, obserwacji i następnie pracy z pacjentką. Tak naprawdę, tylko niewielki odsetek ciężarnych kwalifikuje się do znieczulenia porodowego. Kobieta musi być bowiem w pełni zdrowa, a ciąża przebiegać prawidłowo. Stąd opór anestezjologów, mimo iż ginekolodzy są temu jak najbardziej przychylni. Wcześniej tylko ograniczenia lokalowe uniemożliwiały mi realizację tego zadania, które teraz, mam nadzieję, jak najszybciej wdrożyć.
Na nowo otwartym oddziale interny, którego ordynatorem został dr Mariusz Gębski, ma pani 11 lekarzy i 12 pielęgniarek. Nie lepiej było zrobić w tym miejscu, jak sugerowali niektórzy, Zakład Opieki Leczniczej?
W obecnej strukturze weszliśmy w sieć szpitali, więc nie można, a w zasadzie nie powinno się z niej rezygnować. Z interną powiązane są nasze specjalistyczne poradnie, np. w zakresie diabetologii, kardiologii itp. Poza tym, likwidując ten oddział, pozbyłabym się tak naprawdę jednej czwartej naszej działalności. Nie chcę konkurować ze szpitalem wojewódzkim, dlatego będę szukać takich procedur, aby pozyskać dla PZOZ jak najwięcej pieniędzy. W przyszłości chcę się zupełnie odciąć i działać jako Powiatowe Centrum Matki i Dziecka, bo taki był zamysł organu tworzącego, czyli samorządu powiatu piotrkowskiego.
… dla którego najwyraźniej staliście się kukułczym jajem. Jak pani skomentuje ostatnie doniesienia, że Zarząd Powiatu zaproponował miastu, aby przejęło wasz szpital?
Kukułcze jajo? Co to za określenie?! Władze powiatu piotrkowskiego od 20 lat dbają o zdrowie mieszkańców miasta i powiatu. To właśnie z myślą o pacjentach od nowa zorganizowali publiczną opiekę zdrowotną, pomogli w uruchomieniu oddziału dziecięcego i szykują się do wdrożenia reformy POZ. Niestety, nieustannie spotykają się z falą krytyki ze strony samorządu miasta Piotrkowa Trybunalskiego. Uważam, że propozycja Zarządu Powiatu przejęcia przez miasto PZOZ i jednostek podległych, to odpowiedź na wypowiedzi władz miasta, sugerujące, że samorząd Piotrkowa podobno chciał przejąć szpital. Na słowach, że miasto rozważy tę propozycję, zawsze się jednak kończyło. Podejrzewam, że w tym przypadku będzie podobnie.
Polecamy