O akcji dowiedziałem się na Facebooku. Znajomy opublikował informację, z której wynikało, że tym razem spływ będzie na Wolbórce.
Zadzwoniłem, umówiliśmy się na sobotę 13 stycznia ok. 12.00 – 12.30. Zdziwił mnie tylko trochę termin. Temperatura w graniach zera, ale wiatr jak cholera, więc odczucie chłodu znacznie większe. Przeszedłem ulicę Mickiewicza w Wolborzu, prowadzącą z rynku do przedszkola, a później nad odnogą Moszczanki, przez pola w kierunku Stada Ogierów w Bogusławicach. Tam, na drewnianym moście na Wolbórce, „na łąkach”, miałem czekać na kajakarzy, którzy płynęli od Świątnik. Po kilkunastu minutach oczekiwania, od strony ul. Warszawskiej, wprost przez pola, wpadła terenówka i zatrzymała się przy rzece, naprzeciwko mostu. Koordynatorzy spływu… Z krótkiej pogaduchy wynikało, że kajakarze zaraz nadpłyną. To grupa zaledwie 9 osób, których łączy pozytywna odklejka na punkcie pływania kajakami po rzekach.
Pierwszy zza zakrętu wyłania się Łukasz, weteran spływów. Wyprzedza grupę jakieś kilkadziesiąt metrów. Jeszcze tylko niewielki próg rzeczny do pokonania i uczestnicy dobijają do brzegów. Na łące krótki odpoczynek, narada, po czym decyzja, że ognisko będzie jednak kilkaset metrów dalej, przy moście z 1935 r. na Wolbórce, po którym przechodzi ul. Warszawska łącząca Wolbórz m.in. z Bogusławicami. Tam przynajmniej ciszej. Tymczasem zimny wiatr wzmaga się coraz bardziej, palce grabieją mi na aparacie. Kajakarze też zziębnięci, ale oni przynajmniej się ruszali.
– Chcesz grzanego piwa z miodem? – pyta Łukasz. Pewnie, że chcę. Ciepły kubek odkręcony od termosu szybko ogrzewa dłonie, a zawartość gardło. Ktoś inny częstuje dobrą wódką ziołową. Łapię dwa, trzy łyki i idę w kierunku mostu. Tam mierząc teleobiektywem w rzekę, czekam na ekipę. Przypływają po kilkunastu minutach. Przystanek akurat w połowie dystansu między Świątnikami a Chorzęcinem, dokąd zamierzają dopłynąć uczestnicy spływu. Dziś to raptem 8-9 km, ale latem zdarzają się spływy 2-3 dniowe, kilkudziesięciokilometrowe. Po zacumowaniu kajaków pod mostem, na prawym brzegu rzeki obok kościółka św. Rocha szybko powstaje ognisko. Kiełbasa skwierczy na ogniu, płyn rozgrzewa od środka, rozmawiamy o dzisiejszym spływie, ale i wcześniejszych…
Dla Łukasza przygoda z kajakami zaczęła się w 2003 r., gdy zetknął się z lokalną grupą inicjatywną Andrzeja Mazurkiewicza. Od tamtej pory, niezależnie od pory roku, pływa regularnie. W roku organizują od kilku do kilkunastu spływów różnymi rzekami. Również tymi, które pozornie się do tego nie nadają, bo są zbyt płytkie. Najważniejszy jest bliski kontakt z naturą. Mój rozmówca pokazuje mi w telefonie dziesiątki zdjęć i filmów powstałych na przestrzeni lat, także w trakcie sondażowych obchodów przyszłych tras. To zawsze ważna część przedsięwzięcia. Od 2012 r. pływa z Damianem Simą, właścicielem firmy turystycznej Meandry Pilicy, która trudni się m.in. wypożyczaniem kajaków. Skład zespołu nie jest stały. Liczy od kilku do kilkunastu uczestników – ludzi, którzy doskonale się znają, rozumieją i lubią wspólnie spędzać czas.
Sączę powoli swój browar, przysłuchuję się opowieściom i mówię, że sam chciałem kiedyś spróbować spływu, ale na przeszkodzie zawsze stała praca i brak czasu. – Straconych chwil już nie odzyskasz – mówi Emilka, która od kilku lat pływa z mężem. – Ale na to, żeby zacząć, nigdy nie jest za późno. Pracy nie przerobisz, zawsze będzie. – Właśnie dlatego tak mało jest takich chwil jak ta – staram się głośno samousprawiedliwiać. – Nie zgadzam się – wtrąca koleżanka. – Takich chwil jest dokładnie tyle, ile zdecydujesz, że będzie. Czasem warto wszystko rzucić, by odrobinę czasu znaleźć dla siebie i pod prąd życia spłynąć z prądem rzeki.
Polecamy