Czasowa chrypka jakoś specjalnie mi nie przeszkadzała, ale gdy zacząłem pluć krwią, pomyślałem Natankiem, że „coś się dzieje”. Od 13 lat pracuję bowiem w szkole, gdzie płacą mi, bym nawijał o truposzach: Mieszkach, Bolesławach, Kazimierzach, Zygmuntach i in. Postanowiłem więc udać się do najlepszego lekarza w mieście, który enigmatycznie, acz zrozumiale (za banknot z Jagiełłą) wyjaśnił, że jeśli nie pójdę pod skalpel, to mogę przedwcześnie dołączyć do tych, o których opowiadam. Na takie dictum acerbum wziąłem wolne w pracy i przyjechałem do Samodzielnego Szpitala Wojewódzkiego im. Mikołaja Kopernika w Piotrkowie Trybunalskim.
W szpitalu jako pacjent jestem po raz trzeci. Pierwszy raz igieł w łeb nawtykano mi za późnego Gierka w 1979 r., gdy po zapaści o mało nie zszedłem, a 21 lat później biegły stwierdził, że zanim 18-latek wbił się daevoo espero swojego tatusia w tył fiata 126p, którym jechałem, zdążył się bujnąć do 150 km/h. Oczekuję w poczekalni przedrejestracyjnej. Lukam net w komórce, gdy naraz słyszę wywoławcze – „pan Gajda”. Idę. Okazuję dowód, zostaję spisany, po czym trafiam w ręce ratownika medycznego, który prowadzi mnie do małego pomieszczenia przebieralni. Tam zdaję marynarkę, kurtkę i buty, przeskakuję w piżamę, podpisuję kwit, a resztę w torbie zabieram na górę. Kilkanaście sekund jadę windą i ląduję na oddziale laryngologicznym. To długi na jakieś 40–50 metrów korytarz z drzwiami po jednej i drugiej stronie. Na prawo w salach pacjenci, po lewo rozdzielnia posiłków, łazienki, dyżurka pielęgniarek, gabinet zabiegowy (taki sam jest na przeciwko) i inne pomieszczenia socjalne z wyjściem ewakuacyjnym na końcu korytarza włącznie. Dostaję salę nr 1, w której jest tylko jedno łóżko. Wręczona zostaje mi również ankieta medyczna do wypełnienia. Mimowolnie przypomina mi się „Konsul” z Piotrem Fronczewskim w roli głównej… Rozkoszuję się samotnością, gdy po półgodzinie wchodzi pielęgniarka i oznajmia, że zostaję jednak przeniesiony na koniec korytarza do „dziewiątki”. – Czy nie ma pan nic przeciwko? – upewnia się. – Ależ skąd! – odpowiadam szczerze, bo ostatecznie wszystko mi jedno.
Zdążyłem się rozłożyć z gratami, gdy wołają mnie do zabiegowego. Od progu widzę trzy młode laski w białych kitlach. Jedna z nich prawie na pewno to stażystka jakiejś uczelni medycznej. Rysy typowo semickie. Śliczna! Jeśli według Kaczyńskiego uchodźcy przenoszą zarazki, to do cholery chcę być zarażony! Szybko dowiaduję się, że będzie robiła mi EKG serca. Kładę się więc posłusznie na leżance i daję odkażać miejsca, gdzie mają być przypięte klamry i przyssawki z czujnikami. Dziewczyna skupiona na pracy, a ja na niej. EKG wyszło idealne… Teraz krew. Siedzę wyprostowany na krześle tylko w spodniach od piżamy, z przewieszoną przez oparcie lewą ręką. Pierwsze wkucie dożylne okazuje się nieskuteczne. Drugie też. Wśród dziewczyn widać zniecierpliwienie. Wchodzi starsza pielęgniarka i próbuje je instruować, gdy w końcu jedna z młodszych, z krwiście umalowanymi ustami, mocno chwyta mnie za rękę i wbija się zdecydowanie w żyłę, pobiera krew, po czym zakłada wenflon. Starsza pyta, czy nie jest mi słabo. Mówię, że zawsze marzyłem o tym, żeby torturowały mnie trzy młode dziewczyny, czym wywołuję ogólną wesołość.
„Poraniony” wracam do sali. Widzę, że nie będę mieszkał sam, ale póki co mój współlokator leży na stole operacyjnym. Przywożą go po półgodzinie. Jedzie na łóżku i wygląda jakby walnął pół litra. Przewraca gałami i nie bardzo kontaktuje, co się z nim dzieje. Odlot na maksa! Patrzę z zainteresowaniem, które najwidoczniej jedna z salowych odczytała jako zaniepokojenie, bo rzuciła na pocieszenie – jutro pan będzie tak wyglądał. No, mam nadzieję! – pomyślałem z nieskrywaną radością. Facet na oko w moim wieku lub nieco starszy (okazał się 4 lata młodszy). Przez najbliższe godziny nie ma jednak z nim kontaktu. Dochodzi po narkozie, którą musieli go porządnie znieczulić, więc ciągle śpi z małymi przerwami na zwilżanie ust. Rodzaj opatrunku sugeruje, że przeszedł operację nosa.
Pierwsza noc jest najgorsza. Pacjent w pełni odzyskał przytomność, znieczulenie minęło, a ból nie pozwala mu spać. Gaza przesiąka krwią, gość jęczy. W końcu idzie do zabiegowego, gdzie lekarz aplikuje mu tampony i na nowo zawiązuje „uszczelkę” wokół głowy. Śpię z przerwami i dopiero nad ranem udaje mi się mocniej zasnąć.
Na porannym obchodzie pani doktor potwierdza, że dzisiaj moja kolej. Próbuję się dowiedzieć, o której godzinie, ale z uwagi na natłok pracy, która się szykuje, nie można dokładnie określić czasu. W końcu jednak wczesnym popołudniem słyszę swoje nazwisko. Dobiega z głębi korytarza. Idę do dyżurki pielęgniarek, dostaję tabletkę, którą pani każe połknąć na miejscu i bez popijania, a następnie odbieram biały uniform, w którym będę operowany. Już po kilku minutach magia zaczyna działać. Nie wiem, co mi dali, ale bardzo mi się podoba! Prawdę powiedziawszy, brakuje mi tylko butelki wina.
Po ok. 40 minutach salowa z koleżanką przyjeżdżają po mnie łóżkiem i wiozą na blok operacyjny. Przewożą przez korytarz oddziału i ładują do windy, gdzie zaczynam powoli tracić orientację przestrzenną, bo nie wiem, czy jedziemy w górę, czy w dół. W końcu docieramy do sali. Jeszcze o własnych siłach przesuwam się na łóżko operacyjne i czekam na rozwój wypadków. Wokół mnie same kobiety (a może chcę, żeby tak było?). Zza białych maseczek widzę tylko ich oczy. W końcu sam dostaję maskę z gazem na twarz i po kilku minutach „widzę ciemność”.
Wybudza mnie nieprzyjemne wyciąganie rury intubacyjnej z gardła. Jestem jednak jeszcze zbyt mocno zamroczony, by reagować. Na szczęście trwa to krótko. Nie pamiętam, po jakim czasie znów trafiam na oddział, ale muszę przyznać, że operacja została przeprowadzona nadzwyczaj sprawnie i z godnym odnotowania profesjonalizmem. Właściwie gardło boli mnie tylko w dniu zabiegu. Żadnego obrzęku, gorączki, czy innych dolegliwości mogących powodować dyskomfort. Nie to, co mój współlokator, z którym w międzyczasie zdążyłem się poznać. Markowi operowano przegrodę nosową, dlatego dochodzi do siebie znacznie wolniej. Poza tym, ma problemy z ciśnieniem, jak się okazuje – wywołanym stresem.
Każdy przechodzi pobyt w szpitalu na swój sposób. Widzę ludzi bardzo chorych, których cierpienia nie chcę sobie nawet wyobrażać. Niektórzy z nich nie mogą mówić, a w szyjach mają rury. W najgorszym stanie jest chyba pacjent spod „dziesiątki”, nasz sąsiad przez ścianę. Wygląda jak Robocop i zombie w jednym, a jego pokój, w odróżnieniu od pozostałych, ma szybę, przez którą można zajrzeć z zewnątrz. To rodzaj izolatki. Podejrzewam, że stała się ona dla niego w ostatnim czasie mieszkaniem, choć może poruszać się swobodnie po całym oddziale. Niestety, te „podłączenia” rurowe i rodzaj choroby (nowotwór) sprawiają, że facet ciągnie za sobą fetor nie do opisania. Głęboko mu współczuję, ale nie chcę patrzeć w oczy, by tego nie zdradzić.
W szpitalu, jak w życiu, bywa różnie… Marek opowiedział sytuację z Wielunia, gdzie leżał jego kolega. Pewnego dnia lekarz wchodzi i pyta: – Był stolec? Tamten się rozgląda: – Nie, nikogo nie było. W tym samym momencie pan doktor obrócił się na pięcie i szybko wyszedł, by już nigdy nie wrócić (wysyłał zastępstwa).
Przy wejściu na nasz oddział wiszą gabloty, a w nich trofea wydobyte z pacjentów w różnym wieku płci obojga. Najstarsze z lat 60., najnowsze z 21 marca br. (kość kaczki, którą 65-latkowi wyjęto z przełyku). Oczywiście wśród tych laryngologicznych „gadżetów” przeważają kości i ości, ale zdarzają się również guziki, monety, zęby, protezy lub ich części, kawałki drewna, plastikowe elementy zabawek i in. Moją uwagę przykuły cztery egzemplarze: nakrętka od wentyla do roweru, w listopadzie 1994 r. usunięta 11-latkowi z oskrzeli (próbował nadmuchać rowerek ustami?), kawałek drewna w kształcie grotu strzały wyjęty z nosa 65-latka, metalowa klamra od szelek lub paska oraz absolutny nr 1 – kawałek protezy lub mostka à la Dracula, wydobyty ofierze z przełyku.
Za kilkanaście dni mam się zgłosić na oddział po wyniki swoich badań. Mam nadzieję, że nie staną mi w gardle…
Korzystając z okazji, chciałbym bardzo serdecznie podziękować całemu zespołowi lekarskiemu i pielęgniarskiemu za zaangażowanie, empatię i godny podziwu profesjonalizm.
Polecamy