Na pierwszym roku studiów, jako świeżo upieczony student, miałem okazję spróbować po raz pierwszy w życiu dyscyplin naukowych, których wówczas jeszcze całkiem nieźle skomponowane programy dydaktyczne liceum ogólnokształcących, nie zawierały nawet w postaci elementów realizowanych w toku nauki przedmiotów wiodących. Mógłbym jako dyżurny, powiatowy malkontent narzekać, że już wtedy stanowiło to dowód upadku polskiego szkolnictwa i że w okresie przedwojennym dziedziny, o których mowa, były obecne w programach szkół średnich. Porównanie moich lat młodzieńczych z tym, co dzisiaj opowiadają mi moi młodzi pacjenci, uczniowie piotrkowskich ogólniaków, każe mi wszakże zachować szacunek dla mojej epoki i nie narzekać zanadto. Nie było aż tak źle, jak dzisiaj. Nie w tym zresztą rzecz. Mieliśmy rozprawiać bowiem nie o szkolnictwie, a o czymś, co można by nazwać dyscypliną albo ekonomią myślenia i co stanowiło przedmiot zainteresowania wykładowców w toku takich przedmiotów jak filozofia, socjologia, statystyka i inne im podobne, jakimi dręczono przyszłych psychologów na mojej Alma Mater w czasie pierwszego roku studiów. Traktowaliśmy to wówczas jak dopust boży. Pożytek płynący z wglądu w rzeczywistość, jaki dali nam wówczas nasi profesorowie, doceniliśmy – przynajmniej ja – dopiero, kiedy zaczęliśmy wykonywać zawód.
Zapamiętałem z tamtego okresu – zresztą na całe życie – przykład, którym posługiwał się Pan, wówczas doktor, dziś już zapewne profesor, Marek Żelazo, socjolog i pracownik naukowy Uniwersytetu Łódzkiego, obrazujący błędy wnioskowania nie uwzględniającego tak zwanych zmiennych ukrytych. Tłumaczył więc, przesympatyczny skądinąd doktor, nam matołom, że istnieje zależność polegająca na tym, że im więcej wozów strażackich wysyła się do pożaru, tym większe mają miejsce straty w owym pożarze. Mówiąc inaczej, jak wyślemy jeden wóz strażackich, spali się mniej niż jak wyślemy pięć takich wozów. Jak to możliwe? Nikt w naszej grupie, złożonej zresztą z osób naprawdę błyskotliwych, nie wpadł na właściwe rozwiązanie. Tymczasem powód jest prosty. To nie liczba wozów strażackich wpływa na straty. Istnieje trzecia zmienna jaką jest wielkość pożaru, i ta decyduje zarówno o tym, jak wielu strażaków weźmie udział w akcji gaśniczej, jak również o tym, jak duże będą straty. Mówiąc inaczej, do małej chałupiny pojedzie jeden pojazd, a jak dom się spali, to i tak strata – liczona choćby w twardej walucie – będzie mniejsza niż w pożarze fabryki, która spaliła się tylko w części, a do której pojechało wozów dwadzieścia.
Wozy strażackie to pikuś, ale co, gdy słyszymy podobne mądrości manipulatywne i w istocie prawdziwe, ale jednocześnie stwarzające sztuczny obraz świata i skłaniające do głupich zachowań w mediach, albo od tak zwanych autorytetów. Dziewięćdziesiąt procent lekarzy w Polsce przepisuje taki, a nie inny farmaceutyk, w takim czy innym schorzeniu. Znaczy – niezawodnie leczy. Niekoniecznie. Dziewięćdziesiąt procent lekarzy w tym kraju przepisuje leki przeciwbólowe w dolegliwościach przebiegających z bólem – i słusznie zresztą – ale przecież środki te niczego nie leczą. W tyle głowy jednak odbiorca reklamy jest przekonany, że taki czy inny środek, po prostu go uleczy.
Przekonania pokutujące z tyłu głowy, to nie tylko problem reklamożerców. Ludzie nauki, tak zwani specjaliści, albo po prostu ludzie ciekawi świata również dają się niekiedy zmanipulować. Ostatnio świat obiegła wieść, że oto nowe badania naukowe dowodzą, że w momencie śmierci szyszynka – gruczoł mieszczący się w naszym mózgowiu – wydziela wielkie ilości DMT, jednego z najsilniejszych halucynogenów. Wszystko jasne, zakrzyknął więc świat nauki, teraz już wiemy że doświadczenia okołośmiertne, obecne na przykład w stanach śmierci klinicznej, to halucynacje. Tymczasem niekoniecznie, a w każdym razie badania, o których mowa niczego nie dowodzą. Niech życzliwy Czytelnik wyobrazi sobie odbiornik radiowy. Docierające do niego fale zmieniają stan fizyczny obwodów elektrycznych, co jednocześnie wyraża się w postaci głosu lub muzyki płynącej z głośnika. Co można by powiedzieć o człowieku, który twierdzi, że program radiowy jest produkowany przez elektronikę radia? Sądzę drogi Czytelniku, że powiedziałbyś po prostu – to bzdura. Program radiowy pochodzi ze studia i wyprodukował go jego właściciel. Elektronika pozwala mu tylko zaistnieć w tym miejscu i czasie. Jak zareagowałbyś, gdyby ktoś powiedział że program naszej świadomości jest produkowany przez neuroelektronikę mózgu? Czy dostrzegłbyś, że równoważną opinią jest opinia, że program twojej świadomości produkuje studio, które obecne jest całkiem gdzie indziej, a elektronika mózgu pozwala mu tylko zaistnieć tu i teraz? Na wzór audycji w radio. W czasie śmierci szyszynka produkuje gigantyczne ilości DMT, ale czy to on odpowiada za wizję, czy może to wizja – jakkolwiek ją rozumieć – powoduje, że szyszynka produkuje DMT; podobnie jak kondensator zmienia swoją pojemność pod wpływem fal radiowych.
Tymczasem pozostające w jedynej poprawnej formule naturalizmu środowiska naukowe nie widzą wspomnianej równowagi i dalej są przekonane, że to wozy strażackie powodują straty w pożarze. Gubiąc po drodze tak bliski przecież naturalizmowi racjonalizm.
Polecamy