Dojechałem do pana Grzegorza nieco spóźniony, bo jadąc od Wolborza, przejechałem ostatni przed węzłem bełchatowskim wjazd do Piotrkowa z S8. A wszystko przez grzeczności, które językiem gestów świadczyliśmy sobie z kierowcą próbującym pokazać mi, że głupotą jest wyprzedzać TIR-y przy marnych 120 km/h, blokując drogę prawdziwej strzale. Pożegnawszy się więc z moim adwersarzem sympatycznym gestem angielskich łuczników z czasów wojny stuletniej (środkowy palec), kilka minut później zastałem byłego żołnierza AK spacerującego już po chodniku ul. Wojska Polskiego. Tydzień wcześniej umówiliśmy się na wyjazd do Czarnocina, gdzie Grzegorza Staniaszkę zaproszono na uroczystość nadania miejscowej szkole podstawowej imienia Szarych Szeregów.
Docieramy na miejsce z kilkuminutowym opóźnieniem. Musimy jeszcze tylko pokonać ulicę oddzielającą parking pod plebanią od kościoła, w którym trwa już religijna inauguracja świeckiej uroczystości, po czym siadamy w tylnej ławie. Mojemu kompanowi brakuje wprawdzie tylko 9 lat do setki, ale problemy ze słuchem ma tylko dlatego, że w czasach stalinizmu mocno dostał na UB, stąd jego celną uwagę o witrażach słyszą również dwa rzędy przed nami. Ojciec pana Grzegorza był złotnikiem, podobnie jak dziadek – rzeźbiarz, człowiek renesansu. Obaj na początku XX w. pracowali w kościołach, tworząc prawdziwe dzieła sztuki. Mój rozmówca ma więc słabość do sakralnego piękna, ale przypomina mu się sztandar szkoły. Dlaczego nie ma go w kościele? Przecież miał być święcony. Tłumaczę, że pewnie ceremonia będzie miała miejsce w szkole, tymczasem pani w średnim wieku odwraca się do nas po raz drugi z wyraźną dezaprobatą wymalowaną na umalowanej twarzy. Jesteśmy nią nie mniej poirytowani niż ona nami, ale musimy zamilknąć. Wiem, że dla mojego rozmówcy to trudne, bo od lat mieszka sam…
W 1939 r. pan Grzegorz miał zaledwie 12 lat, ale w 1944 r. już 17. Od początku wojny, przez jego dom rodzinny przy placu Władysława Jagiełły w Wolborzu, przewijało się mnóstwo osób. Nie tylko klientów rodzinnego interesu – sklepu kolonialnego. Najczęściej rozmawiali z ojcem sam na sam. Musieli mieć jakieś tajemnice, bo gdy tylko się pojawiali, młodego Grzegorza wypraszano z pokoju. Tak było do pewnego styczniowego dnia 1944 r., gdy w końcu poproszono, by został. Okazało się, że jego ojciec, Tadeusz (ps. „Fryga”), weteran wojny polsko-bolszewickiej, od dawna działa w konspiracji, a goście to ludzie z podziemia niepodległościowego, którzy zdecydowali przyjąć nastolatka w swoje szeregi. Przysięgę od pana Grzegorza odebrał Józef Łaski, ps. „Krzysztof”, założyciel konspiracyjnej drużyny harcerskiej Szarych Szeregów w Wolborzu, człowiek odważny i ofiarny, organizator wielu akcji przeciwko okupantowi. Drużynowy „Krzysztof” miał pod sobą 30 podkomendnych, w tym 6 dziewcząt. Grupa zajmowała się małym sabotażem i przygotowaniami do organizacji przyszłych grup szturmowych. Teraz Grzegorz był jej członkiem. Na początku otrzymał pseudonim „Stanko”, ale z powodu zbyt bliskiego powiązania z nazwiskiem, zmieniono go później na „Wróbel”.
Nie wiadomo, czy akces ten miał jakiś związek z przekazanym Tadeuszowi Staniaszce kilka lub kilkanaście dni później rozkazem przyjęcia „na kwaterę rannego żołnierza”, z prośbą „otoczenia go opieką, aż do zupełnego wyleczenia”. W rozkazie informowano adresata, że w razie odmowy wykonania i wydania rannego w ręce policji, zostanie „bezwzględnie ukarany karą śmierci”. Podpisał porucznik ps. „Błyskawica”. Stary żołnierz z synem zrobili znacznie więcej. Nie tylko przyjęli i otoczyli opieką rannego Stefana Karpia ps. „Walenty”, ale zaopiekowali się również jego rocznym dzieckiem, ponieważ matkę chłopca Niemcy osadzili w obozie koncentracyjnym. Ranny przebywał u państwa Staniaszków do maja 1944 r. W tym czasie leczył go, mieszkający kilka domów dalej, Stefan Siniarski. – Za każdym razem, gdy doktor przychodził do nas, widziałem jego przerażenie – mówi pan Grzegorz, którego zadaniem w tym czasie była obserwacja znajdującego się po drugiej stronie placu Jagiełły (w miejscu dzisiejszego sklepu komputerowego) posterunku policji granatowej. Nad bezpieczeństwem domu czuwał także podczas odpraw dowódców plutonów AK oraz śledził kontakty wolborskiej policji z żandarmerią niemiecką w Czarnocinie…
Żeby się nie przepychać, wychodzimy z kościoła minutę przed wszystkimi i jedziemy do szkoły. Idziemy korytarzem starego budynku, kierując się do nowoczesnej hali sportowej, gdzie przygotowano uroczystość. Wśród kilkuletnich rozwrzeszczanych dzieciaków są też nastoletnie dziewczyny. – Powinienem być teraz w ich wieku i szukać sobie koleżanki, ale to już się nie wróci – wypalił nagle pan Grzegorz, a mnie przypomniało się pewne zdjęcie z 1942 r., na którym 15-letni chłopak siedzi na schodach domu ze swoją sympatią. Uśmiechnęliśmy się do siebie i weszliśmy do hali. Nie zważając na licznych oficjeli, suniemy do pierwszego rzędu. Nie ważne dla kogo był zarezerwowany. Teraz dwa miejsca przy przejściu między rzędami należą do nas.
Początek części oficjalnej ciągnie się jak niemiecka okupacja. Najmniej godzina personalnych powitań. Obaj wiercimy się, umierając z nudów. – Stanowczo za długo – komentuje pan Grzegorz, którego w międzyczasie zainteresowała młoda nauczycielka robiąca zdjęcia. W pewnym momencie kucnęła obok nas, by zyskać lepsze ujęcie, a wtedy kombatant delikatnie się nachylił i szepnął jej coś do ucha. Wstała wyraźnie zmieszana, ale z rumieńcem i lekkim uśmiechem na twarzy. – Co jej pan powiedział? – spytałem rozbawiony. – Że jest piękna.
Apogeum uroczystości – nadanie szkole podstawowej imienia i sztandaru Szarych Szeregów. Ceremonii dopełnia wójt gminy Czarnocin, Roman Miksa. Chwila podniosła, obok nas podnoszą się więc m.in. poseł PiS-u Grzegorz Wojciechowski i dyrektor łódzkiego oddziału IPN, dr Dariusz Rogut. Cieszymy się, że dotrwaliśmy. Jest nowy sztandar szkoły, poświęcenie, jego całowanie, ślubowanie, chór szkolny, hymn narodowy z zapłakaną Basią i tarabanami włącznie. Gdy cieszymy się, że do części artystycznej już blisko, zaczynają się przemowy zaproszonych gości. Jest ich 10, a później jeszcze rozdanie nagród dyrektora szkoły Henryki Lasoty z okazji zbliżającego się Dnia Edukacji Narodowej. Tu, co warto odnotować, miła niespodzianka. Wśród nagrodzonych są również pracownicy administracyjni szkoły. Podziwiam pana Grzegorza. Choć starszy ode mnie o 51 lat, dzielnie daje radę, mimo że zmęczenie zaczyna mu się rysować na twarzy.
Nareszcie część artystyczna! Przedstawienie zapowiada się niepozornie. Dwoje uczniów – on i ona – musi przygotować pracę domową. Chłopak – nygus, dziewczyna – ambitna. Przedmiot – historia, a konkretnie okupacyjna historia szkoły podstawowej w Czarnocinie. Trzeba poczytać. Jemu się nie chce, więc szybko zasypia. Ona czyta, usuwając się na drugi plan. W trakcie snu chłopak przenosi się w czasie do swojej szkoły w czasach wojny. Jest 1 września 1939 r. Wyją syreny, w tle słychać ryk silników i charakterystyczne syreny bombowców nurkujących Junkers Ju-87. Patrzę na pana Grzegorza próbując zgadnąć, o czym myśli. O dziwo, żadnej reakcji. Ogląda milcząco, ożywiając się jedynie w chwili, gdy do klasy wchodzi oficer Wehrmachtu (tu świetnie dobrany wysoki blondyn, rasowy Aryjczyk) z sierżantem, w towarzystwie miejscowego hitlerowskiego „politruka”. Ustalają nowe reguły funkcjonowania szkoły. Demolują klasę, cenzurują podręczniki, wyrzucają z programu najważniejsze przedmioty. Chłopak przeniesiony w czasie, dopiero po chwili orientuje się w swojej sytuacji. Dzieli los z uczniami z epoki. Są tajne komplety, szykany, ale i służalczość miejscowego dygnitarza wobec okupanta granicząca z kolaboracją…
Pan Grzegorz uczestniczył w Wolborzu w tajnych kompletach, a od stycznia do października 1944 r. przechowywał broń i amunicję zespołu dywersyjnego AK, dowodzonego przez Franciszka Wojciechowskiego „Jantara”. Przed akcjami żołnierzy podziemia przeciwko hitlerowcom przecinał druty telefoniczne na słupach, a także był łącznikiem między naczelnikiem poczty w Wolborzu a komendantem rejonu Tadeuszem Jeżakiem w Studziankach. Doręczał listy z podległego Jeżakowi rejonu do żandarmerii w Czarnocinie z różnymi skargami na Polaków. Listy takie kontrolowane były bowiem przez naczelnika poczty i przesyłane właściwemu komendantowi rejonu. Dzięki temu możliwa była identyfikacja konfidentów. Mój rozmówca opisał wykonanie wyroku na jednym z nich. Był uczniem gimnazjum humanistycznego w Piotrkowie, miał 23 lata. Zginął 14 października 1943 r., zastrzelony przez żołnierzy ruchu oporu na ulicy Wolborza. Spoczywa na miejscowym cmentarzu parafialnym.
Uczeń z przedstawienia, przeniesiony w lata wojny, ponownie zasypia, po czym budzi się w swojej rzeczywistości. Nie jest już ignorantem… Chór szkolny, przy znakomitym akompaniamencie fortepianowym, zaczyna śpiewać na finał nostalgiczną „Płonie ognisko i szumią knieje”.
„O rycerstwie znad kresowych stanic,
o obrońcach naszych polskich granic (…)”.
Pan Grzegorz odwraca się do mnie, w oczach ma łzy. – Wszystko mi się przypomniało – mówi łamiącym się głosem. To najlepsza recenzja dla młodzieży i organizatorów. Warto było.
W tekście wykorzystałem m.in.:
Grzegorz Jan Staniaszko, Życiorys (odręczny).
Oświadczenie świadka, odpis, Jeżak Tadeusz „Chorzęta”, Studzianki 2 marca 1978 r. (maszynopis).
Oświadczenie świadka, odpis, Łaski Józef „Krzysztof”, Wolbórz 2 marca 1978 r. (maszynopis).
Rozkaz dla Tadeusza Staniaszka w Wolborzu, podpisano por. „Błyskawica”, 1944 r. (brak daty dziennej),
Decyzja nr 3184/29/78 Urzędu do Spraw Kombatatów i Osób Represjonowanych z dn. 23 sierpnia 1993 r., potwierdzająca przynależność Grzegorza Staniaszki w latach 1944–1945 do Armii Krajowej.
J. Kisson-Jaszczyński, „Mściwoj” i „Krzysztof”, kserokopia publikacji z dn. 6 lutego 2003 r., s. 7 (tytuł czasopisma nieoznaczony).
Polecamy