Były Mistrz Polski Amatorów w Powożeniu Zaprzęgami Parokonnymi jako jedyny w kraju jeździ dziś „siódemką w szydło”. Mieszka w Wolborzu. Nazywa się Bogdan „Burza” Mierzejewski.
Jak prawie wszyscy w Wolborzu znaliśmy się wcześniej, ale tak naprawdę poznaliśmy się w 2001 r., gdy będąc początkującym dziennikarzem, wziąłem udział w Hubertusie w dawnej Mekce polskiej hodowli koni – Bogusławicach. Niestety o jeździe wierzchem nie mam bladego pojęcia, więc pozostała mi bryczka, na której delektowałem się spirytualiami zmagazynowanymi pod kozłem (siedziskiem). Pan Bogdan jechał oczywiście wierzchem, a wypożyczoną przez niego bryczką powoził mój wujek. Było wesoło, bo po drodze zgarnęliśmy trzy studentki szukające podwody… Później zaś, jak każdy Hubertus, i ten skończył się cudem niepamięci w typowych dla wydarzenia okolicznościach przyrody.
Marek Gajda: Wspominał Pan, że konie to była pasja od dzieciństwa; że ojciec miał gospodarstwo, dlatego te zwierzęta zawsze były Panu bliskie. W 1990 r. zorganizował Pan swoją małą stajnię i rozpoczął hodowlę. Ujeżdżanie i treningi powożenia odbywały się na łąkach za budynkiem wolborskiej OSP. Od początku z zamiarem startów w zawodach?
Bogdan Mierzejewski: Nie, to była zwykła rekreacja i radość, jaką miały dzieci, kiedy zimą zaprzęgałem sanie i organizowaliśmy kulig, a latem przejażdżki.
Ale w międzyczasie to się zmieniło.
To się akurat nie zmieniło (śmiech), ale faktycznie, przełomowym okazał się rok 1995 i pierwsze zwycięstwo w I Otwartych Mistrzostwach Województwa Piotrowskiego w Powożeniu Zaprzęgami Parokonnymi.
A w następnym roku wysokie drugie miejsce V Memoriału Kazimierza Mazurka w Książu.
Dodam, że wyjątkowo cenne. Startowałem wtedy z synem, Tomaszem. Za niezły wynik otrzymaliśmy dwuletnią klacz. Poza tym zawody w Książu odbywały się pod patronatem długoletniego, zasłużonego dyrektora tamtejszego Stada, Mazurka właśnie. Od 1991 r. należały do ważniejszych krajowych imprez amatorskiego powożenia.
W sumie na przestrzeni kilkunastu lat odniósł Pan sporo znaczących zwycięstw, nigdy nie schodząc poniżej piątego miejsca. Jednym z najlepszych pod kątem sukcesów sportowych okazał się chyba 2001 r.?
Tak, na 27 zaprzęgów trzecie miejsce w Książu to był dobry rezultat. Ale 15 września tego roku w Toporzysku koło Rabki odbyły się I Mistrzostwa Polski Amatorów w Powożeniu Zaprzęgami Parokonnymi…
I został Pan pierwszym w historii Mistrzem Polski amatorskiego powożenia.
To była wielka radość.
Brał Pan również udział w wydarzeniach o charakterze kulturalnym, np. organizowanych od 2001 r. Krajowych Zawodach Sikawek Konnych; na pierwszej tego typu imprezie z Ciechowie powożąc zabytkowym wozem strażackim państwa Kotlickich, do którego zaprzężone były pańskie konie.
Ciekawe doświadczenie, ale generalnie w ciągu roku odbywały się, zresztą nadal się odbywają 2–3 duże imprezy zaprzęgowe, a to już spore wyzwanie finansowe, bo wiążące się z transportem sprzętu i koni, czasem na znaczne odległości.
To skąd pomysł, by powozić zaprzęgiem siedmiokonnym?
Pomysł pojawił się już jakiś czas temu, ale na jego realizację złożyło się kilka niezależnych sytuacji: mój wypadek samochodowy w 2013 r., zwolnienie z pracy, choroba, no i pewna znajomość. Zawiązała się na zawodach w Bogusławicach, gdy przypadkiem usłyszałem rozmowę, w której deweloper zwierzył się swojemu rozmówcy, że całe życie marzył, żeby kupić konia. Jego dziadek miał konia, a on, będąc dzieckiem, wycinał sobie „pieniądze” z gazet, by zrealizować to swoje marzenie. Stałem dosłownie przy nim, więc wtrąciłem się, mówiąc, że lepiej nie mógł trafić. Przyjechaliśmy do mnie, pokazałem mu 2-letnią Bonię. Nie chodziła w singlu, ale już w parze. No i kupił, zastrzegając jednocześnie, że od razu nie zabierze jej do siebie. Był laikiem i chciał się najpierw nauczyć jeździć, dlatego poprosił, by kobyła została u mnie. Sam natomiast przez dwa lata konsekwentnie przyjeżdżał po naukę, w międzyczasie dokupując jeszcze dwa konie. Odwiedzał mnie w weekendy, co dwa, trzy tygodnie i jeździł po dwa lub trzy zaprzęgi dziennie. Pewnie ze względu na okazałą posturę interesowały go wyłącznie zaprzęgi. Później, gdy wybudował dom nad jeziorem w Tomicach, kobyłę zabrał do siebie. Obok była rekreacja, którą prowadziły jakieś dziewczyny, a przy niej stajnie. Zresztą na wiosnę planował wybudować własną stajnię, bo zdawał sobie sprawę, że czym innym jest przejechać się raz na dwa tygodnie, a czym innym obcować z końmi na co dzień. Wiosną też kupił nową bryczkę („singlówkę”), nowe szory (uprząż – przyp. M.G.), ale może z 10 min nią pojeździł.
Co się stało?
Zsunął się z kozła i po gościu. Zawał, choć prędzej zator. W każdym razie mocno to przeżyłem, bo zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Wojtek był u nas naprawdę szczęśliwy. Zresztą zawsze mógł czuć się u mnie jak u siebie w domu. Paradoksalnie dlatego na pogrzeb pojechałem z pewną obawą, ponieważ myślałem, że może jego synowie będą na mnie źli, że pomogłem ojcu zrealizować pasję. Że to może przez to… Tymczasem dziękowali, bo całe życie marzył o powożeniu, no i choć na krótko przed śmiercią, to jednak udało mu się.
Z realizacją marzeń nie można zbyt długo czekać.
Właśnie. Dlatego tak mnie to zmotywowało, by w końcu ruszyć ze swoimi. Oczywiście wcześniej jeździłem zaprzęgami trójkonnymi i czterokonnymi, które zakładałem w różnych ustawieniach. Piątkę w szydło (ustawienie szeregowe, koń za koniem – przyp. M.G.) pierwszy raz założyłem wiosną 2015 r. na otwarcie sezonu (w św. Jerzego, 23 kwietnia – przyp. M.G.). Co więcej, sprawdziła się w ruchu ulicznym, gdy pojechałem po naszych włodarzy do Urzędu Miasta i zawiozłem ich pod były pałac biskupi, w którego parku organizowana była impreza. Z kolei jesienią tego samego roku wziąłem udział w Hubertusie spalskim. Wszystkie konie, które szły wtedy w zaprzęgu, były przeze mnie wyhodowane, ułożone i obłóczone („ubrane” w uprząż – przyp. M.G.).
Hippiczna praca u podstaw?
To zawsze przynosi najlepsze efekty. Mam ten komfort, że jestem rymarzem i sam robię uprzęże, choć oczywiście najważniejsze jest właściwe zaprzęgowe zgranie koni. Corocznie od kilku lat jeżdżę do znajomych koniarzy pod Poznań. Zwykle na długi weekend majowy. Oskar Skórnicki jeździ tam na co dzień końmi, które jednego roku założyliśmy w „piątkę”, a w kolejnym w „szóstkę”. Codziennie robiliśmy nią po 30 km, no i w sumie wyszło, że w ciągu kilku dni machnęliśmy ok. 200 km. Z kolei w ubiegłym roku pokusiliśmy się na „siódemkę” tradycyjną, trójlejcową (węgierską), a później „siódemkę” w szydło, w której pierwszy koń w zaprzęgu idzie 22 metry przed bryczką. Do tego ostatniego typu zaprzęgu potrzeba 186 m lejc.
Laikom niewiele to mówi.
To podam taki przykład. W Bogusławicach na 100 procent nigdy nie jeżdżono „w szydło” więcej niż czterema końmi (tzw. kwadron). Tak samo w Sierakowie. Tymczasem w Brück, w niemieckiej Brandenburgii – gdzie pierwszy raz byłem w 2016 r. – powożą czym się da: kozami, krowami, mułami i oczywiście końmi, których zwykle 20 – 30 zakładają do zaprzęgu. Ale widziałem też 40 fryzów, po 4 w rzędzie na długość 10 koni, czyli zestaw dłuższy od mojej „siódemki” o 3 konie. Niesamowite wrażenie! Są to jednak konie spokojniejsze, zimnokrwiste lub sp (szlachetny półkrwi – przyp. M.G.). Poza tym, między każdą parą w zaprzęgu jest dyszel, a tylko dwie prowadzące go nie mają. No więc, jaka to trudność? W takim zaprzęgu można jeździć nawet rydwanami, i to nie byle jakimi. Wjeżdża gościu na pełnym gazie i ma np. założone 16 koni, po cztery w rzędzie. Pod tymi grubasami aż ziemia się trzęsie, że strach stać przy ogrodzeniu. W zaprzęgu „w szydło” nie ma dyszla, który stanowiłby rusztowanie, mocno go stabilizując. Ale na tym właśnie polega sztuka powożenia, by konie mimo wszystko szły jak po sznurku, z czym oczywiście bywa różnie. Dlatego zaprzęg „w szydło” wymaga wielu poprawek, żeby wszystko dobrze dopasować. Wtedy przy każdym koniu musi stać przynajmniej jeden człowiek asysty.
A ile koni maksymalnie można założyć do tradycyjnego, „dyszlowego” zaprzęgu?
Słyszałem, że w dwutysięcznym którymś roku, w jakimś państwie gość założył 140 koni, co stanowi absolutny rekord i trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł go pobić. Zresztą, po co? Taki wyczyn to już sztuka dla sztuki, bo w ruchu ulicznym tym się nie pojedzie. Także w Brück założono do powozu dziesięć dziesiątek…
Nie trudno wtedy pewnie o wypadek?
O to nie trudno powożąc nawet parą. Dwa lata temu sam się boleśnie przekonałem. Wyjechaliśmy z Łukaszem Bąbolem do parku nad kanałem w Wolborzu, żeby ruszyć konie. Jechaliśmy wolno kłusem, gdy niespodziewanie, tuż przed naszym nosem, z gałęzi zerwał się myszołów lub jastrząb. To była sekunda. Pech chciał, że w tej samej chwili, gdy bat odkładałem w rurkę, konie szarpnęły mocno w prawo. Na domiar złego Łukasz siedział po niewłaściwej stronie, więc nie zdołał zbalansować przechyłu. Bryczka walnęła na bok, a my z nią. Bywało, że wcześniej konie też mnie nie raz stargały, powlokły za sobą, ale wodzy nie puściłem. Tym razem, najwidoczniej, by nie upaść na twarz, automatycznie się asekurowałem, a lejce poleciały za końmi, które z kłusu szybko przeszły w galop. Ciągnięta na boku bryczka, w pewnym momencie wjechała na skarpę, gdzie się odbiła i ponownie wskoczyła na koła. Konie tak szły, że aż robiły się niskie! Pędziły w kierunku bramy wychodzącej ze starego „poligonu” na ul. Sportową. Wszystko nagrała kamera monitoringu pobliskiego Orlika. Problem w tym, że zwierzęta zapamiętały bramę otwartą, bo dzień wcześniej, gdy tamtędy przejeżdżaliśmy, była otwarta. Niestety, feralnego dnia otwarta była tylko furtka, w której przestrzeń dla siebie upatrzyła dominująca kobyła, kierując tam również koleżankę. Gdy jednak tamta zorientowała się, że w szerokości furtki obie się nie zmieszczą, zaczęła gwałtownie hamować zadem po asfalcie, walnęła w krawężnik i złamała nogę. Można powiedzieć, że uratowała tym dominującą Bazylię, bo wyhamowała cały impet, ale opuszczoną nisko głową rąbnęła w słupek furtki tak pechowo, że uszkodziła tętnicę pod okiem. Krew tryskała na 1,5 m. Nie do uratowania. Ogromna strata, tym większa, że był już klient z Torunia, który chciał kupić tę parę do zaprzęgu czwórkowego.
Raz na wozie, raz pod wozem…
Jak to w życiu.
Ubiegłoroczny Hubertus przegapiłem, ale za dwa miesiące otwarcie nowego sezonu jeździeckiego. Znajdzie się dla mnie miejsce w bryczce?
Jak to w życiu… Żartowałem. Oczywiście.
Ps. W związku ze zbliżającym się otwarciem sezonu jeździeckiego, pan Bogdan zapowiada, że do swojego zaprzęgu „w szydło” dołoży kolejne konie. Zamierza również podjąć inne jeździeckie wyzwania, o czym z pewnością napiszemy.
Polecamy