…czyli o tym, jak rzekomo pro publico bono państwo dyma swoich obywateli.
Czy dopuszczalne jest żądanie podwójnej zapłaty za to samo? Pewnie. A czy potrójnej, poczwórnej itd.? Jak najbardziej. Dlaczego? Bo Polska to kraj wielkich możliwości.
Tak działa Narodowy Fundusz Zdrowia, każąc płacić przedsiębiorcom zwielokrotnione stawki ubezpieczenia zdrowotnego od każdego kolejnego przedsięwzięcia, które burżuj zechce otworzyć i firmować swoim nazwiskiem. Co Fundusz gwarantuje w zamian? Zwykłą, czyli podstawową opiekę zdrowotną na poziomie jednej składki oraz dobre słowo w imię janosikowo pojętej „solidarności społecznej”, a pozostałej większości, której nie stać na prywatne wizyty, wielomiesięczne kolejki do lekarzy specjalistów. Lekarzy, którzy są w o tyle lepszej sytuacji niż ich młodsi koledzy rezydenci, że nie muszą harować w systemie czasopłacowym amerykańskiej plantacji bawełny sprzed wojny secesyjnej.
Był rok 2012, gdy pracując w szkole, a jednocześnie rozpoczynając działalność gospodarczą, zadałem w tym temacie kilka pytań Rzecznikowi Praw Obywatelskich. Oto, co mi odpisał (pisownia oryginalna):
„W odpowiedzi na wniosek Pana z dnia 26 stycznia br. zawierający zastrzeżenia w zakresie pobierania dodatkowej składki zdrowotnej, z upoważnienia Rzecznika Praw Obywatelskich uprzejmie informuję, że z woli kolejnych rządów oraz Parlamentu, wyrażonej w obowiązującym od 1 stycznia 1999 r. systemie ubezpieczenia zdrowotnego, osoby uzyskujące przychody z więcej niż jednego tytułu do objęcia obowiązkiem ubezpieczenia zdrowotnego (np. dorabiający pracownicy, emeryci, renciści), obowiązane są do opłacenia składki na ubezpieczenie zdrowotne z każdego z tych tytułów odrębnie. Obowiązek ten wynika z przyjętej przez ustawodawcę zasady solidarności społecznej, na której oparto ubezpieczenie zdrowotne, zakładającej obciążenie składką zdrowotną wszystkich ubezpieczonych, proporcjonalnie do osiąganych przez nich dochodów oraz korzystanie w razie potrzeby zdrowotnej ze świadczeń opieki zdrowotnej niezależnie od zakresu partycypacji poszczególnych członków wspólnoty ubezpieczonych w tworzeniu zasobu środków publicznych stanowiących źródło finansowania świadczeń. Zasadę tę i omawiany obowiązek utrzymuje również, w art. 65 i 82, obecnie obowiązująca ustawa z dnia 27 sierpnia 2004 r. o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych (Dz. U. z 2008 r. Nr 164, poz. 1027 ze zm.). Ubezpieczenie zdrowotne jest oparte w szczególności na zasadach równego traktowania oraz solidarności społecznej, a także zapewnienia ubezpieczonemu równego dostępu do świadczeń opieki zdrowotnej i wyboru świadczeniodawców, którzy zawarli umowę z Narodowym Funduszem Zdrowia (art. 65).
Rzecznik Praw Obywatelskich, podzielając zastrzeżenia obywateli dotyczące nadmiernego obciążenia wspomnianą składką w przypadku prowadzenia działalności pozarolniczej w niewielkim zakresie, wielokrotnie zwracał się do właściwych w tej sprawie organów rządowych oraz Parlamentu. Jednakże zastrzeżenia i postulaty Rzecznika wyrażone w wymienionych wystąpieniach nie znalazły pełnego odzwierciedlenia w uchwalanych przepisach z zakresu ubezpieczenia zdrowotnego. Obecny ustawodawca zwalnia z obowiązku opłacania omawianej składki wyłącznie niektórych emerytów i rencistów, których świadczenie nie przekracza miesięcznie kwoty minimalnego wynagrodzenia oraz niektóre osoby zaliczone do umiarkowanego lub znacznego stopnia niepełnosprawności (art. 82 ust. 8 i 9 ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych).
Nawiązując do treści Pańskiego wniosku podkreślić wypada, że Trybunał Konstytucyjny w wyroku z dnia 7 stycznia 2004 r. (Sygn. akt K 14/03, opublikowany w Dz. U. z 2004 r. Nr 5, poz. 37), podważając podstawowe przepisy poprzednio obowiązującej ustawy z dnia 23 stycznia 2003 r. o powszechnym ubezpieczeniu w Narodowym Funduszu Zdrowia (Dz. U. Nr 45, poz. 391 ze zm.), nie zakwestionował poprawności mechanizmów kształtowania składek na ubezpieczenie zdrowotne, ustalonych w tej ustawie podobnie, jak w obecnym stanie prawnym”.
Mija sześć lat od kiedy odpowiadająca w imieniu Rzecznika Agnieszka Adamska-Karska, poinformowała mnie, że w związku z tym jej pryncypał „nie podejmie sygnalizowanej sprawy”. W to, że podejmie, wątpiłem od samego początku. Zależało mi jednak na uzasadnieniu, z którego, oprócz wykazanych na wstępie, płyną następujące wnioski:
1/ Publiczna służba zdrowia w Polsce od początku transformacji ustrojowej, niezależnie od podejmowanych przez kolejne ekipy rządzące działań (zmierzających do wpompowania dodatkowej kasy do systemu), znajduje się w stanie wegetatywnym. Nie jest bowiem możliwe, by w realiach gospodarki wolnorynkowej i geometrycznego wręcz postępu medycyny uczynić ten rodzaj usług medycznych konkurencyjnym w stosunku do inicjatywy prywatnej, o ile pacjenci nie zaczną przynajmniej w części pokrywać rzeczywistych kosztów pracy lekarzy i zabiegów. Oczywiście powstają pytania: w jakiej części i na ile taka służba zdrowia pozostałaby jeszcze publiczna. I choć z pewnością to również nie uleczyłoby wszystkich jej bolączek, to w znacznej mierze urealniło funkcjonowanie. Ogromne zwiększenie nakładów na lecznictwo (a więc codzienną walkę o zdrowie i życie ludzi) można by także uzyskać przesuwając grube miliardy, które wydawane są rokrocznie na zbrojenia, ale na to nikt się nie zgodzi.
2/ Przytoczona w imieniu Rzecznika zasada „solidarności społecznej” – proporcjonalnego do uzyskiwanych dochodów partycypowania w utrzymaniu publicznej służby zdrowia – jak widać, jest fikcją. I nie chodzi tu o jej (skądinąd również dyskusyjną) istotę, ale kontekst zjawiska. Mówiąc krótko – lata mijają, a deficyt publicznej służby zdrowia nie maleje, nie utrzymuje się nawet na tym samym poziomie, a stale rośnie, co znaczy, że system zwyczajnie nie działa. Uderza to nie w przedsiębiorców, dla których haracz w postaci jednej, czy kolejnej składki zdrowotnej w wysokości ok. 300 zł miesięcznie, nie jest nie do udźwignięcia, ale właśnie najbardziej w tych, dla których tę zasadę wymyślono. W tej bowiem konkretnej sytuacji służy ona wyłącznie jako ideologiczny fetysz i stanowi rodzaj respiratora dla dogorywającego systemu, co jedynie konserwuje patologiczny status quo: kolejki do lekarzy, abstrakcyjne terminy wizyt, tragikomiczną refundację najczęściej podstawowych leków i usług na poziomie technologicznym sprzed kilkudziesięciu lat (m.in. w stomatologii), czy wreszcie żenująco niskie zarobki personelu medycznego.
3/ Teorią i pobożnym życzeniem pozostaje zatem „korzystanie w razie potrzeby zdrowotnej ze świadczeń opieki zdrowotnej niezależnie od zakresu partycypacji poszczególnych członków wspólnoty ubezpieczonych w tworzeniu zasobu środków publicznych stanowiących źródło finansowania świadczeń”. Otóż w „razie potrzeby zdrowotnej”, która zwykle bywa nagląca, część chorych trafia do prywatnych gabinetów, a jeśli „potrzeba” ta okazuje się także poważna, oni i ich rodziny zadłużają się lub organizują zbiórki pieniędzy w internecie, gdzie pełno dramatycznych apeli o pomoc. Nie przypadkiem od 26 lat wpisuje się w nią również akcja Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Owsiaka, tak bardzo krytykowana przez obecnie rządzących. Zamiast gruntownej przebudowy systemu publicznej służby zdrowia – czego oczywiście koszty polityczne byłyby wielkie (dlatego nikt nie chce ich ponosić) – mają oni do zaoferowania suwerenowi zaostrzenie prawa aborcyjnego, naprotechnologię zamiast in vitro oraz klauzulę sumienia dającą lekarzom możliwość odmowy przepisania kobiecie antykoncepcji, a aptekarzom jej sprzedaży. Trzeba nie mieć sumienia, żeby tak rżnąć własne społeczeństwo. Co więcej – bezowocnie…
Niemniej również PiS ugnie się przed żądaniami lekarzy (tymi i następnymi), bo żaden rząd nie może sobie pozwolić na to, by pozbawieni opieki ludzie zaczęli umierać na korytarzach przychodni i szpitali. I to nawet jeśli publiczna służba zdrowia w tym kształcie wreszcie zdechnie. Jej próby ożywienia kolejnymi transfuzjami gotówki z drenowanych kieszeni podatników przypominały jednak będą próby ożywienia defibrylatorem stygnącego trupa. Wprawdzie przepływający prąd poruszy na chwilę kończynami, ale życia nie zwróci. Stracą wszyscy. Już tracą. Oczywiście w imię „solidarności społecznej”.
Polecamy