W latach 80. i 90. Polacy wyjeżdżali na saksy, pracując w niewyszukanych zawodach za jeszcze mniej wyszukane pieniądze. Od kilkunastu lat za sprawą otwartych granic i przynależności Polski do Unii Europejskiej odsetek wykształconych i pracujących za granicą rodaków stale rośnie. Większość z nich zostaje w państwach docelowych. Nieliczni wracają do kraju i wbrew trudnościom próbują wykorzystać zdobyte umiejętności i wykształcenie. Czasem się udaje.
Marek Gajda: Wyjechałaś. Po co?
Milena Grałek: Po rozwój, wykształcenie, doświadczenia. Słowem, lepsze życie.
Ile miałaś lat?
19
Niektórzy mówią, że ci, którzy wyjeżdżają za granicę, by tam pracować, a kształcili się w Polsce, powinni zwracać państwu kasę. Co ty na to?
Tak? A państwo to kto?
No, my.
My i nasze podatki, również podatki naszych rodziców, więc tak naprawdę nic nikomu nie jesteśmy winni. Z pewnością nie państwu.
Dlaczego do Niemiec?
Od lat fascynowała mnie germanistyka. A nie ma lepszego sposobu na poznanie kultury i języka danego państwa aniżeli zamieszkanie wśród ludzi, którzy posługują się nim na co dzień.
Wyjechałaś do rodziny, znajomych?
Nie miałam tam żadnych znajomych, przyjaciół, a tym bardziej rodziny. Musiałam sobie radzić sama. Zaczynałam tak naprawdę od zera.
To jakie były te pierwsze kroki?
Trudne. Oczywiście najważniejsza jest praca i jakiś kąt. Następnie zapisałam się do szkoły, zawarłam pierwsze znajomości. Moje życie zaczęło się zmieniać.
Brzmi jak „german dream”. Chyba jednak nie było tak kolorowo, skoro po roku wróciłaś do Polski…
Wróciłam, żeby podjąć studia na germanistyce.
Trochę bez sensu. Nie trzeba było już tam zostać?
Przeciwnie. Doświadczenie i wiedza, które zyskałam w Niemczech wkrótce zaprocentowały. Jako jedyna z roku dostałam półroczne stypendium do Göttingen (Getyngi – przyp. M.G).
…na jedną z najlepszych uczelni w Niemczech. Doktoryzował się tam m.in. ojciec bomby atomowej Robert Oppenheimer. Miasto jest też siedzibą czterech instytutów badawczych Towarzystwa Maxa Plancka.
Zgadza się. Byłam dumna z siebie jak diabli i tak zafascynowana tą uczelnią, że po ukończeniu licencjatu w Polsce, postanowiłam aplikować właśnie na Uniwersytet Georga Augusta. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości dostałam się, więc po raz kolejny spakowałam walizkę i wyjechałam – tym razem na dłużej.
Pracowałaś opiekując się starszą panią, która potrzebowała towarzystwa. Pamiętała wojnę i opowiadała ci (choć negatywnie) o Hitlerze. Zasuwałaś też dla wnuków i prawnuków żołnierzy Wehrmachtu, nosząc im żarcie do stolików…
To stereotyp. Dzisiejsze Niemcy są Babilonem narodowości, kultur i języków. Poza tym, musiałam gdzieś pracować, żeby się utrzymać, a że studiowałam germanistykę międzykulturową… W wolnych chwilach, których nie było zbyt wiele, spotykałam się ze znajomymi innych narodowości, szlifując przy okazji swój angielski i włoski.
Studia za granicą, szczególnie na renomowanej uczelni, kojarzą się z prestiżem, poziomem i niemal gwarancją przyszłej pracy. Gdybyś jednak miała porównać programy, metody kształcenia, czy podejście do studenta, to jakie wykazałabyś najważniejsze różnice między uczelnią polską a niemiecką?
Generalnie studia za granicą już same w sobie są trudniejsze. Składa się na to wiele kwestii, spośród których najważniejsze to różnice kulturowe, wbrew pozorom również językowe (co nie jest równoznaczne z barierą) czy choćby mentalnościowe, jeśli mogę tak je nazwać. Różne nacje w różny sposób postrzegają rzeczywistość, dokonują jej oceny, inaczej wartościują problemy. Słowem, myślą w inny sposób. Mogłoby się zdawać, że w kręgu kultury łacińskiej, do której przecież my i Niemcy należymy, to wszystko nie powinno mieć aż takiego znaczenia. A jednak… Jeśli chodzi o kwestie różnic programowych, tych nie ma zbyt wiele, choć trudno dokonać mi tu jednoznacznej oceny, ponieważ w Polsce kończyłam licencjat, a w Niemczech magisterkę. Siłą rzeczy różnice programowe tych dwóch stopni uwidaczniają się nawet na uczelniach w tym samym kraju. Co jednak najbardziej rzuciło mi się w oczy w Niemczech, to fakt egalitarnego podejścia kadry naukowej do relacji ze studentem. Bywa, że u nas musimy giąć się w ukłonach przed wykładowcami, czy nawet nauczycielami w szkole, by w żaden sposób nie uchybić splendorom. Tam podejście do studenta i nauki jest zupełnie inne. U nas najczęściej wytycza się jedynie kierunki wiedzy, tam wykładowcy na każdych zajęciach dają z siebie 100 proc. i tyleż samo wiedzy przekazują. Z jednej strony są niezwykle uprzejmi, mają do siebie ogromny dystans, powiedziałabym, że są nawet koleżeńscy, zawsze chętni pomóc studentowi. Bez problemu można było zostać po zajęciach i bez strachu dopytać o interesujące lub niezrozumiałe kwestie (u nas prawie wyłącznie w godzinach dyżurów). Z drugiej strony, wykładowcy ci zawsze byli niezwykle wymagający i żeby zdać egzamin trzeba było zdobyć się na naprawdę spory wysiłek. Niemniej, było coś urzekającego w tym, że utytułowany naukowiec przyjeżdża na uczelnię rowerem, zostawia go wśród innych rowerów i rozmawia ze studentami jak kolega.
Koniec końców, wysiłek się opłacił, bo nie trafiłaś jak większość naszych absolwentów do pośredniaka. Właściwie od razu po ukończeniu studiów dostałaś pracę w jednej z renomowanych niemieckich firm.
Tak, pracowałam jako tłumacz i lektor języka niemieckiego dla młodzieży ponadgimnazjalnej z Polski, Czech, Słowacji i Węgier. Tworzyliśmy wyjątkowe projekty. Praca ta dała mi wręcz nieograniczone możliwości rozwoju. Poznałam mnóstwo ludzi z różnych stron świata, a z niektórymi nawiązałam przyjaźnie, które trwają do dziś.
Zaczęło się to lepsze życie?
Można tak powiedzieć. Często podróżowałam po niemieckich miastach, zarówno tych większych jak i mniejszych. Urlop zaś spędzałam najczęściej na nartach w austriackich Aplach, ale bywało, że wyjeżdżałam tam również na szkolenia.
To teraz oświeć mnie, po cholerę wróciłaś do Polski? I w dodatku z pomysłem założenia własnej firmy. W tym kraju?!
Wiesz, złożyło się na to wiele okoliczności… Dodam, że osobistych. Poza tym, wracając, nie myślałam jeszcze o stworzeniu szkoły językowej.
Poszło o stosunek Niemców do Polaków?
Nie! Skądże znowu! Nasze trudne relacje historyczne daje się jakoś odczuć jedynie wśród ludzi starszego pokolenia, choć dziewięćdziesięcioletnia Ilsa, o której wspomniałam na początku, nie miała z tym żadnego problemu.
Ok., wróciłaś do Polski, przez rok pracowałaś w jednym z naszych liceów, po czym, jeśli dobrze rozumiem, wpadłaś na pomysł założenia własnej szkoły. Biorąc pod uwagę jedne z najwyższych w Europie – w stosunku do zarobków – koszty pracy, złodziejskie stawki za energię, wynajem i wszędobylską biurokrację, to czyn charyzmatyczny.
Nie ja pierwsza i nie ostatnia… Cóż, „taki mamy klimat”. Liczyło się to, co chcę zrobić. A chodziło o założenie szkoły językowej innej niż wszystkie. Stworzenie oferty, w której mogłabym realizować doświadczenia zdobyte za granicą. Nasz system edukacji, mimo że na przestrzeni ostatnich lat sporo się zmieniło, nadal jest zbyt kostyczny, a korepetycje kosztują krocie. Myślę, że udało mi się wejść w tą niszę z ciekawą alternatywą.
Gdybyś miała w kilku zdaniach powiedzieć, co oferujesz u siebie, czego nie mają inne szkoły językowe, to…
Przez wzgląd na konkurencję powiem oględnie, że przede wszystkim nowe technologie w nauczaniu języków obcych, autorskie programy nauczania oraz małe 3-4 osobowe grupy.
Jako jedyna organizowałaś ostatnio w swoim mieście bezpłatne warsztaty językowe dla dzieci i młodzieży. Po co? Chwyt marketingowy?
W jakiejś mierze – z pewnością tak, ale zależy mi głównie na zmianie sposobu myślenia ludzi, odalfabetyzowania ich wyobrażeń o języku obcym, jako czymś nieprzyswajalnym lub trudno przyswajalnym. Tymczasem nauka może być lekka i przyjemna.
Dlatego swoją szkołę językową nazwałaś „Falter”, czyli „motyl”. Efekt motyla efektem Getyngi?
Z pewnością. (śmiech)
Polecamy