Dziś mija 16 lat, gdy późnym popołudniem, w piątek 24 stycznia 2003 r., zadzwonił do mnie mój obecny Przyjaciel Staszek Stępień, a ówczesny szef i naczelny „7 Dni Piotrków”, z informacją o śmierci Waldka. Prosił o krótki tekst na sobotnie wydanie „Dziennika Łódzkiego”. Była to jedna z nielicznych sytuacji w mojej dziennikarskiej robocie, kiedy nie bardzo wiedziałem, jak mam się do tego zabrać.
Jak już pisałem w ubiegłym roku, nie przyjaźniliśmy się wprawdzie jakoś szczególnie, ale utrzymywaliśmy z Waldkiem kontakty od końca lat 80. Łoligator, bo taką miał ksywkę w pierwszej połowie lat 90., zarażał swoją witalnością – szczególnie podczas zawodów lekkoatletycznych, w których zdarzało nam się wspólnie startować. Zresztą podobnie w życiu, Waldek był niewiarygodnym optymistą, co w jakiś magiczny sposób przekładało się na jego działanie. Pewnie dzięki temu zrealizował marzenie każdego, kto niezależnie od szerokości geograficznej urodził się i wychował na prowincji – wyrwać się z ponurej, wiejskiej czy małomiasteczkowej rzeczywistości i wskoczyć do świata dla większości niedostępnego. Czy mu tego zazdrościłem? Pewnie. Zresztą, chyba jak każdy, kto go znał. Ale nie była to zazdrość typowo polska… Szczerze mu kibicowałem. Ciesząc się z każdego sukcesu, który oddalał go od wspólnej niegdyś szarzyzny, czułem się ich beneficjentem. I wystarczyło, że była to zwykła, a może właśnie niezwykła satysfakcja. Dlatego prócz naturalnego żalu po śmieci człowieka, smutku z powodu odejścia Kolegi, odczułem przykrość wobec utraconych przez Niego szans. Za każdym razem, gdy odwiedzam Jego grób, towarzyszy mi taka właśnie refleksja.
Polecamy