Pod koniec ubiegłego miesiąca Sejm przyjął ustawę o finansowaniu zadań oświatowych. Zobaczcie, w jaki sposób rząd chce dobrej zmianie podporządkować nauczycieli, a tym samym kształtować umysły waszych dzieci.
W tym roku, podobnie jak 1 września 78 lat temu w piątek, dzieci nie poszły do szkoły, ciesząc się z dłuższych wakacji. Niestety, przykra ta szykana odwlekła się raptem do poniedziałku (4 września), gdy nowy rok szkolny zainaugurowało w Polsce ok. 5 mln uczniów i ponad 650 tys. nauczycieli. I znów ci pierwsi zaczęli udawać, że się uczą, drudzy, że pracują, a państwo, że płaci. Żeby jednak państwo mogło płacić więcej, nauczyciele zyskać większą motywację do roboty, a latorośle umieć coś więcej niż obsługiwać komórki – ministra od edukacji, Anna Zalewska, zaproponowała belfrom zmiany w systemie awansu zawodowego; 27 października br. klepnięte przez Sejm. Nie tylko zdradzają one sposób myślenia rządzących o edukacji, ale i rodzą obawy o nią, które powracają wraz z wdrażaną reformą przywracającą stary system ośmioklasowych podstawówek, czteroletnich liceów i pięcioletnich techników.
Niby nic, a tak to się zaczęło
Przypomnijmy, że obecną ścieżkę awansu zawodowego nauczyciela wprowadziła nowelizacja Karty Nauczyciela z 18 lutego 2000 r. (weszła w życie 6 kwietnia tego roku), przekreślając prosty i szybki sposób awansowania. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że dzisiaj konfitury zaczynają się od mianowania, które do 1996 r. nauczyciel zyskiwał z automatu po trzech latach pracy w zawodzie, a dalszy awans ekonomiczny zależał od stażu pracy. Ten stan rzeczy zmieniła nowela Karty Nauczyciela z 14 czerwca 1996 r. (weszła w życie 7 sierpnia), a dobiła ostatecznie wspomniana późniejsza nowelizacja, czyniąc nieliczne wyjątki dla szczególnych sytuacji nauczycieli zatrudnionych w dniu lub przed 6 kwietnia 2000 r. Do niedawna do mianowania można było dojść najszybciej po sześciu latach. Warunkiem rozpoczęcia stażu pozostało zatrudnienie przynajmniej na pół etatu. Po roku pracy zostawało się nauczycielem kontraktowym, ale nie można było tak po prostu z miejsca przystąpić do realizacji kolejnego stopnia awansu. Poprzedzić to musiały dwa lata obowiązkowego odłogowania, które następnie uprawniały do dwóch lat i dziewięciu miesięcy wegetacji, czyli doskonalenia umiejętność zbierania papierków do teczki awansu zawodowego, mającej wykazać zaangażowanie w pracę i nabyte w tym czasie umiejętności. Teraz czas odłogowania w tym nobilitacyjnym bezpłodozmianie wydłużony został z dwóch do trzech lat.
Money, money, money
Must be funny…
Krezusami wśród belfrów są nauczyciele dyplomowani, bo to oni zarabiają najwięcej (pomijam honorowy tytuł tzw. profesora oświaty, ponieważ nie skutkuje stałym wzrostem wynagrodzenia, a tylko jednorazową gratyfikacją w wysokości 18 tys. zł. brutto). Zgodnie z rozporządzeniem MEN z 20 marca br., dziś dyplomowany dostaje 3149 zł brutto, czyli ok. 2200–2600 zł na rękę (w zależności od dodatków, np. motywacyjnego, za wychowawstwo, stażowego itp.). Jednak żeby osiągnąć ten stopień awansu zawodowego, do niedawna trzeba było czekać przynajmniej rok od nadania mianowania, a później przez kolejne dwa lata i dziewięć miesięcy „doskonalić się”, po czym podobnie jak w przypadku finalizacji poprzedniego stopnia, przystąpić do egzaminu przed komisją powołaną przez tzw. organ prowadzący, czyli np. starostwo. Skracając – dyplomowanie przy dobrych wiatrach, dostawało się po ok. 10 latach od zatrudnienia, oczywiście, pod warunkiem, że ścieżka awansu zawodowego nie została przerwana ograniczeniem etatu, przypadkiem losowym lub utratą pracy, o co ostatnio w tym zawodzie nietrudno. Jak wynika z najnowszych danych Systemu Informacji Oświatowej, od września br. pracę w całym kraju straciło 0,96 proc. nauczycieli, czyli ok. 6,6 tys. osób, kolejni zaś polecą do 2019 r., kiedy zakończy się likwidacja gimnazjów. Fakt, że przybyło ok. 12 tys. etatów nie jest w stanie osłodzić czary goryczy, ponieważ zatrudniano głównie w przepełnionych przedszkolach, gdzie skutkiem poprzednich zmian zostały dzieci sześcioletnie. Ci z mianowanych, którzy się ostali i nadal chcą robić dyplomowanie, bo np. mają kredyty we frankach… zgodnie z nową ustawą będą mogli przystąpić do realizacji kolejnej ścieżki awansu zawodowego dopiero po 4 latach od czasu uzyskania mianowania. A jeść coś trzeba. Tym samym więc PiS wydatnie wspomógł rynek korepetycji w Polsce, którego wielkość tak naprawdę już teraz trudno oszacować. Pogłębia on coraz większe nierówności między dziećmi rodziców, których na nie stać oraz tych, którzy ledwie mogą uciułać na szkolną wyprawkę.
Babcia stała na balkonie,
dołem dziadek defilował
Wracając jednak do kwestii awansu zawodowego nauczycieli – generalnie wspomniana ustawa wydłuża go z 10 do 15 lat. Uwzględniwszy jednak przerwy na odpoczynek (lub macierzyństwo), są one w stanie wydłużyć ten czas o kolejne lata, co w praktyce oznacza, że dyplomowanie będą osiągać ludzie pomiędzy 40. a 50. rokiem życia. Implikuje to problemy społeczne, których wagę trudno przecenić. W istocie bowiem ustawa o dekadę przesunie czas uzyskiwania maksimum zdolności zarobkowej (i związanej z nią np. zdolności kredytowej w segmencie kredytów hipotecznych) wśród tej najliczniejszej w kraju grupy zawodowej. Na otarcie łez dorzucono nauczycielom „dodatek za wyróżniającą pracę – docelowo – w wysokości 16 proc. kwoty bazowej, określanej dla nauczycieli corocznie w ustawie budżetowej”. Ale żeby nie było zbyt słodko – tylko dyplomowanym, i to legitymującym się „co najmniej 3-letnim okresem pracy w szkole (od dnia nadania stopnia nauczyciela dyplomowanego)”. Dodatek ten będzie jednak uzależniony od oceny pracy nauczyciela, co jak teoretyzuje ustawodawca zmotywuje „nauczycieli dyplomowanych do podnoszenia kompetencji zawodowych”, a jednocześnie wpłynie na „lepszą jakość pracy szkoły”. Tylko ktoś, kto kompletnie nie zna realiów pracy w szkole mógł wymyślić taki gniot. Pomijając już to, że dodatek tak naprawdę stanowił będzie swego rodzaju suplement przedemerytalnej diety, jego przyznawanie oparte na uznaniowości zaowocuje wyłącznie festiwalem spektakularnego lizodupstwa belfrów wobec dyrektorów szkół, którzy jeszcze bardziej niż obecnie zobowiązani będą dopieszczać organ prowadzący (o czym niżej).
Tą piosenką Cię żegnamy, profesorze
To jednak nie wszystko. Najbardziej rozbawiła mnie zmiana, która wydłuża pierwszy staż z 9 miesięcy do 1 roku i 9 miesięcy, motywowana tym, iż „obecny czas trwania pierwszego stażu w awansie, podejmowanego przez nauczyciela rozpoczynającego pracę, jest zbyt krótki”, przez co „nie zawsze pozwala młodemu nauczycielowi na zaadaptowanie w zawodzie i rozpoznanie predyspozycji” do jego wykonywania. Jasne? Jasne. Tylko co, jeśli po roku pracy (bo na taki okres spisywane są pierwsze umowy w oświacie), dyrektor podziękuje młodemu nauczycielowi? A no to, że jeśli nawet uda mu się znaleźć pracę w innej szkole, to rozpocznie ją znów jako nauczyciel stażysta z identycznym jak poprzednio uposażeniem. Niechybnie ułatwi to „zaadaptowanie w zawodzie”. Załóżmy jednak optymistycznie, że umowa o pracę zostanie przedłużona, a młody szczęściarz z bezkrytycznym zapałem i naprawdę szczerą wiarą w misję niesienia kaganka oświaty zabierze się do pracy. Wkrótce przekona się, że jego robota tylko w niewielkim stopniu polega na nauczaniu, ponieważ dla biurokratycznej machiny nie istnieje ten, kto nie dokumentuje swoich działań. Każda przejawiona inicjatywa, a nawet bierny udział muszą znaleźć ślad w postaci różnego rodzaju kwitów składowanych w opasłych teczkach awansu zawodowego. Jako że funkcjonuje niepisana zasada, że im więcej papieru, tym lepiej, to zdarzają się wcale nierzadkie przypadki twórczego generowania pożądanej dokumentacji, co prowadzi do absurdów. Są one jednak z całą powagą honorowane i stanowią istotną składową oceny dorobku zawodowego nauczyciela.
Chociaż zawsze się marzyło o wolności
Dochodzimy wreszcie do sedna. Otóż ustawa nie tylko rozszerzyła trzystopniową skalę oceny pracy nauczyciela, ale również wprowadziła obowiązek cyklicznej oceny jego pracy, co ma skutkować min. możliwością skrócenia lub wydłużenia przez dyrektora ścieżki awansu zawodowego. Byłbym jeszcze w stanie przemilczeć zupełny brak zrozumienia dla istoty pracy nauczyciela, który winien się skupić na podopiecznych, a nie na gromadzeniu makulatury i tworzeniu alternatywnej rzeczywistości zaklinanej kluczowym słowem – ewaluacja. Zmiany te w powiązaniu z totalnym upolitycznieniem samorządów (które zapewne przy okazji najbliższych wyborów samorządowych partia rządząca zechce przejąć) i wasalnej zależności od nich dyrektorów szkół, stworzą doskonały instrument dyscyplinowania, a nawet utrącania nieprawomyślnych nauczycieli.
Od 12 lat uczę w liceum, co sugeruje, że powinienem mieć już dyplomowanie, ale nadal – i jako jedyny z tak długim stażem w mojej szkole – jestem tylko nauczycielem kontraktowym. Świadomie i z pełną premedytacją zrezygnowałem z awansu zawodowego, bo w moim przekonaniu, nie zapewniłby mi żadnego awansu intelektualnego, a tylko finansowy. W międzyczasie opublikowałem kilka artykułów naukowych (nie licząc dziesiątków tekstów prasowych), otworzyłem przewód doktorski i wydałem trzy książki. Piszę o tym tylko po to, by nikt nie zarzucił mi, że narzekam, a się opierdalam. Dlaczego nadal pracuję w tym zawodzie? Bo lubię. Być może jednak nie wpisuję się w kształtowany od lat polski model nauczyciela, będąc nim w stopniu niedostatecznym. Jeśli w przekonaniu MEN – które odgraża się wprowadzeniem obowiązkowego doskonalenia dla nauczycieli – tak właśnie jest, to odsyłam do tytułu.
Śródtytuły pochodzą z piosenek: Hanny Kunickiej, „Orkiestry dęte”; zespołu Abba, „Money, money, money” i zespołu Filipinki, „Do widzenia, profesorze”.
Polecamy