Tegoroczną majówkę, profilaktycznie, gdyż z dala od nudnych patriotycznych uniesień, postanowiłem spędzić w Ostrawie, blisko 300-tysięcznym mieście, tuż przy granicy z Polską. Gdy między zwiedzaniem muzeów i knajp, w pobliżu starówki natknąłem się na rozległe wykopaliska archeologiczne (zob. zdjęcia), przypomniał mi się pewien reportaż w piotrkowskim „Tygodniu” z 1883 r., w którym dziennikarz opisał swój pobyt w Wolborzu (pisownia oryginalna):
Rozglądając się po Rynku, spostrzegasz za kościołem jakieś zwaliska. Wchodzisz ostrożnie do wnętrza: uderzają cię niezmiernie grube mury i struktura dawna. Zapewne dawny to ratusz Wolborza, z którego tylko lochy i piwnice całe pozostały, bo zapadłe gdzieniegdzie sklepienia parteru, obrosłe trawą i zielskiem, formują coś na kształt wiszącego ogrodu Semiramidy i grożą ruiną (…).
Gdy kilka lat temu powstawał projekt rewitalizacji wolborskiego rynku, w luźnej towarzyskiej rozmowie z jedną z osób odpowiedzialnych za jego realizację, namawiałem by uwzględnić w nim wykopaliska i częściowe lub całkowite odsłonięcie pozostałości wolborskiego ratusza. Oczywiście koszty rewitalizacji Placu Jagiełły wzrosłyby kilkukrotnie, ale pieniądze na ten cel można by pozyskać nie tylko ze środków Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2007–2013 („Odnowa i rozwój wsi”), ale również z unijnych programów wspierających renowację i ochronę zabytków. O konsultację merytoryczną wystarczyło poprosić księdza… – Przecież łączenie zabytkowej struktury z nowoczesną na zachodzie Europy to od dawna architektoniczna, a wręcz kulturowa norma – argumentowałem. Dlaczego nie spróbować tego u nas? Łatwo przecież wyobrazić sobie, jak wielką atrakcję turystyczną stanowiłyby potężne sklepienia łukowe piwnic renesansowej budowli wkomponowane w zrewitalizowane centrum miasta. A może udałoby się je również zagospodarować na muzeum lub jakąś klimatyczną gastronomię… W odpowiedzi usłyszałem, że kosztowałoby to krocie, a poza tym znacznie wydłużyło termin oddania inwestycji.
Nie wiadomo, kiedy dokładnie rozpoczęto budowę wolborskiego ratusza. Z pewnością w latach 1551–1557, gdy biskupem włocławskim, a jednocześnie gospodarzem Wolborza, był Jan Drohojowski. Wiemy również, że gdy w 1564 r. prace kończono, dziedzicznym wójtem Wolborza (od 1553 r.) był jeszcze Andrzej Frycz Modrzewski, którego pomnik stoi dziś na Placu Jagiełły, kilka lub kilkanaście metrów od nieistniejącego budynku. Wynika to z zachowanych planów miejscowości (z 1827, z 1829 i jego kopii z 1845 r.; na załączonych zdjęciach). Czy Modrzewski sprawował swój urząd w ratuszu? Możliwe. Wcześniej bowiem rezydował w pobliskim zamku, gdzie od 24 do 29 marca 1561 r. toczyła się słynna dysputa między nim a biskupem Stanisławem Orzechowskim (ciotecznym bratem zmarłego Jana Drohojowskiego). Nawiasem mówiąc, toczyła się ona w obecności biskupa włocławskiego Jakuba Uchańskiego, ówczesnego gospodarza dóbr biskupów kujawskich. To właśnie dzięki Uchańskiemu, który 4 kwietnia 1564 r. nadał miastu bardzo korzystne przywileje ekonomiczne, możliwe było ukończenie budowy siedziby władz miejskich. Skądinąd wiadomo, że Uchański i Modrzewski byli przyjaciółmi. Co ciekawe, paradoksalnie pierwszy z nich był delegatem na kontrreformacyjny sobór trydencki (1545–1563), mimo iż potajemnie sprzyjał reformacji; drugi zaś, nie dosyć, że otwarcie manifestował poparcie dla protestantyzmu, to jeszcze wygłosił mowę uzasadniającą wysłanie na sobór delegatów świeckich obok duchownych, co doprowadziło do pierwszego z licznych starć Modrzewskiego z duchowieństwem. Niewątpliwie najpoważniejszym z nich była wspomniana dysputa Frycza z biskupem Orzechowskim. Wieści o niej dotarły w końcu do papieża Piusa V, a był nim dawny inkwizytor i fanatyk, dominikanin Antonio Michaele Ghislieri, ten sam, który ekskomunikował później Elżbietę I królową Anglii (1570), i który poparł finansowo Katarzynę Medycejską w jej walce z hugenotami, ponosząc przynajmniej moralną odpowiedzialność za Noc św. Bartłomieja (1572). W 1567 r. papież napisał do biskupa włocławskiego Stanisława Karnkowskiego (1567–1580):
Dowiedzieliśmy się nie bez przykrego poruszenia, że w zamku waszym wolborskim kacerz (heretyk – przyp. M.G.) niejaki, Jędrzej Frycz, urzędową zwierzchność sprawuje (…) zachęcamy i pobudzamy was najgorliwiej, owszem nakazujemy pod obowiązkiem świętego posłuszeństwa, natychmiast pomienionego kacerza Jędrzeja z zamku wygnać, wyrzucić, z wójtowskiego urzędu wyzuć.
Papieski nakaz został gorliwie wypełniony, o czym Karnkowski doniósł arcypasterzowi już wiosną 1568 r. Czy jednak Modrzewski mógł do tego czasu przebywać na zamku biskupim, czy też może musiał przenieść swój urząd do powstającego ratusza – tego nie wiemy.
O ile pobliski zamek był centrum życia dworu biskupiego, o tyle wokół ratusza toczyło się gwarne życie mieszczan i licznych przyjezdnych. Wzniesiony prawdopodobnie na planie prostokąta, ratusz posiadał dobudowaną od strony kościoła wysoką wieżę, na której zawieszono dzwon pełniący w razie potrzeby funkcję dzisiejszej syreny alarmowej. Mieszkańcy na jego dźwięk mieli obowiązek zgromadzić się w rynku, a ten, kto zignorował to wezwanie po raz drugi i swojej nieobecności nie usprawiedliwił, był karany grzywną na rzecz ratusza.
Niestety, nie zachował się żaden inwentarz tego obiektu, choć ówczesne magistraty posiadały liczne cechy wspólne, szczególnie widoczne w szerszym kontekście rozwiązań urbanistycznych. Według Jana Stanisława Bystronia, ratusz był to (…) zazwyczaj największy budynek w mieście, rywalizujący jedynie z gmachami kościelnymi co do rozmiarów i wysokości; był też ratusz dumą mieszkańców i symbolem zamożności miasta. W większych miastach ratusze miały znaczną wartość architektoniczną, a sale radzieckie (tj. rady miejskiej – przyp. M.G.) bywały wyposażone kosztownie (…).
Nie ma wątpliwości co do tego, że w 2 poł. XVI w. Wolbórz był miastem znaczącym, więc jego ratusz z pewnością posiadał taką salę. Oczywiście daleko mu było do 50-tysięcznego hanzeatyckiego Gdańska, który dzięki kilkusetletnim związkom z największą organizacją handlową basenu Morza Bałtyckiego z centrum w Lubece, był jednocześnie najludniejszym miastem Królestwa Polskiego, a później Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Zważywszy jednak na fakt, że w tym czasie Warszawę zamieszkiwało ok. 8 tys. ludzi, a Łódź – 500, Wolbórz z niespełna 3 tysiącami mieszkańców plasował się obok liczebnie porównywalnego Piotrkowa w rzędzie miast co najmniej średniej wielkości. Dzisiejszą skalę miast stworzyła dopiero rewolucja przemysłowa XVIII–XIX w.
Wspomniane przywileje biskupa Uchańskiego z 4 kwietnia 1564 r. pozwalały na sprzedaż w ratuszu wolborskim różnego rodzaju win, słodkich trunków oraz najlepszych w owym czasie piw: gdańskich, wrocławskich i świdnickich. Oczywiście nie oznaczało to, że ratusz zamienił się w wyszynk. Działalność tę można było jednak bez przeszkód prowadzić bezpośrednio przy magistracie. I nikomu nie przyszło do głowy zabraniać spożywania alkoholu w miejscu publicznym, na co dziś możemy się tylko z politowaniem uśmiechnąć. Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę, że 30 lat wcześniej (w 1534 r.) w Wolborzu na 267 domów było aż 56 karczm, przy czym 9 tylko w samym rynku, to obecny jeden piwopój w pizzerii przy Placu Jagiełły, a drugi w odległym barze „107” przy gierkówce, wypadają na tym tle nader mizernie.
Wokół ratusza toczyło się zatem wesołe życie miejskie, a przekupniom pozwolono postawić budy, kramy i jatki, w których sprzedawano nie tylko różne gatunki ryb, masło, ser, kaszę, jaja, olej, cebulę, groch i inne warzywa, ale też smołę, powrozy itp. towary codziennego użytku. Z pewnością między podpitymi, czy wręcz pijanymi dochodziło do licznych awantur, a niektóre z nich kończyły się krwawo i znajdowały swój finał w sądzie i wieży ratuszowej, gdzie odsiadywano wyroki lub czas przedwyrokowy, czyli areszt.
Aby uniknąć nieporozumień na tle należności za dzierżawę lokali, a właściwie miejsca handlowego przy ratuszu i przepychanek między straganiarzami, przekupnie zobowiązani zostali do zawarcia kontraktu z władzami miasta. Zgodnie z nim, raz do roku, w dzień św. Marcina (11 listopada) wnosili oni umówiony czynsz na rzecz ratusza. Data nie była przypadkowa. Mieszczanie dysponowali bowiem zgromadzonymi w trakcie żniw plonami z pól i ogrodów, byli więc przy kasie. Dodatkowo magistrat czerpał dochody (z których przeprowadzano niezbędne remonty budynku) m.in. z oczynszowanej części wolborskich ogrodów. Dokładnie z 26, przy czym tylko dla 19 określono dokładną, łączną kwotę 63,5 groszy rocznie, co stanowi równowartość ok. 1000 dzisiejszy złotych. Niby niewiele, należy jednak pamiętać, że siła nabywcza ówczesnego pieniądza była zupełnie inna. W XVI w. cena domu wiejskiego z ogrodem wahała się w granicach 228–384 groszy, żniwiarz za całodzienną harówkę dostawał ok. 1 grosza, a portier w krakowskim ratuszu zarabiał ok. 43–44 groszy miesięcznie. Niestety, nie wiemy, ile ratusz zgarniał z tytułu wspomnianych umów z przekupniami oraz kar i grzywien uiszczanych przez krewkich mieszczan. Nie można jednak zapominać, że miasto nie tylko leżało na skrzyżowaniu ważnych krajowych i międzynarodowych traktów handlowych, ale stanowiło centrum handlu dla miejscowości w obrębie sięgającym Piotrkowa, Ujazdu, a nawet Tuszyna. Oczywiście jarmarki odbywały się przy ratuszu, a zwyczaj ten przetrwał znacznie dłużej niż sam obiekt, bo targi przy kościele pod wezwaniem św. Mikołaja odbywały się jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym (na załączonym zdjęciu rynek wolborski z widocznymi poręczami do wiązania koni). Nieprzypadkowo najstarszym z nich był jarmark organizowany właśnie w dzień św. Mikołaja (6 grudnia). Natomiast cztery kolejne jarmarki dla Wolborza ustanowił w 1669 r. król Michał Korybut Wiśniowiecki. Odbywały się one na św. Kazimierza (4 marca), na św. Piotra i Pawła (29 czerwca), na św. Michała (29 września) i w Wielki Czwartek (jarmark trwający 3 dni). Być może dlatego tradycja targowych czwartków przetrwała w Wolborzu najdłużej.
Miasto było również centrum wytwórczości rzemieślniczej. W XVI w. funkcjonowało w nim 6 cechów, zrzeszających według rejestru podatkowego z 1563 r. aż 259 rzemieślników, co plasowało Wolbórz na pierwszym miejscu pośród wszystkich dawnych województw łęczyckiego i sieradzkiego. Wśród cechów wyróżniającym był cech sukienniczy powstały w 1518 r., choć na podstawie przywileju z 1357 r. można przyjąć, iż już od tego czasu folowano sukna w młynie wójtowskim. W XVI w. folusze znajdowały się przy trzech młynach biskupich, natomiast przed połową tego stulecia powstała postrzygalnia sukna, którą następnie przeniesiono do ratusza lub w jego pobliże. Postrzygalnia była zakładem użyteczności publicznej i rzemieślniczy dzierżawili ją na różne okresy. Pod koniec XVI w. w Wolborzu produkowano rocznie aż 1800 postawów sukna, co w przeliczeniu na dzisiejsze jednostki daje ok. 34 tys. 200 m kw. materiału, czyli powierzchnię wystarczającą do przykrycia bez mała 3,5-hektarowego pola. Dlatego sukno wolborskie sprzedawano nie tylko na miejscu, przy ratuszu, ale również w innych miastach, a także szło ono na eksport – przez Lwów na Bałkany.
Tak wielkie nagromadzenie ludzi w małym rynku, zgiełk i zamieszanie towarzyszące gorączce zakupów, zawsze stanowiły świetną okazję nie tylko dla „tradycyjnych” złodziei, ale również dla nieuczciwych kupców, którzy czasem próbowali naciąć przyjezdnych, a nawet okolicznych chłopów, skupując ich zboże z użyciem oszukanych miar. Ci z kolei zanosili skargi do biskupa. Dlatego w 1713 r. Felicjan Konstantyn Szaniawski (1705–1720) nakazał władzom miejskim, by sporządziły wzorce miar, zgodne z zamkowymi, które miały być dostępne w ratuszu. Według tej ordynacji każdy kupiec powinien mieć taką samą miarę, a ich legalizacja odbywała się na zamku. Wszelka zaś wykryta próba oszustwa miała się kończyć konfiskatą zboża na rzecz dworu biskupiego.
W ratuszu, o czym wyżej wspomniałem, odbywały się sądy. Procedowano w gronie siedmiu ławników i landwójta. Ale sądy odbywały się także pod przewodnictwem sześciu radnych z burmistrzem na czele. Teoretycznie, ponieważ jeden i drugi zespół mógł orzekać w mniejszym składzie, a kworum stanowiły trzy osoby (przewodniczący i dwóch członków). Posiedzenia zwoływano w wielkiej sali sąsiadującej z wieżą ratuszową. Według ordynacji biskupa Antoniego Ostrowskiego (1763–1776) z 1766 r. sądy wójtowskie (zwoływane w piątki) rozstrzygały w sprawach niedotrzymania zapisu urzędowego, donacji dóbr, ważności testamentów, sukcesyjnych (spadkowych), pobicia ze zranieniem i wszelkich kryminalnych w obrębie miasta. Natomiast sądy burmistrzowskie, które zbierały się we wtorki, rozpatrywały sprawy o długi, obelgi, związane z kwestiami cechowymi, miarami i wagami, nieostrożności z ogniem, rozpatrywały skargi wnoszone przez czeladź (czyli najmujących się do służby), dotyczące porządku w mieście, jak również sporów mieszczan z przyjezdnymi. Sądzono wedle prawa saskiego. Przy sądach tych funkcjonował jeden pisarz znający prawo, którego obowiązkiem było służyć fachową wiedzą, gdyż składy sędziowskie tworzyli laicy. Nie przeszkadzało to im wszakże orzekać, np. względem niewiast nierządem publicznym lub prywatnym bawiących się, czyli prostytutek lub zwykłych dziewczyn lubiących seks, które w mieście biskupim musiały być szczególnie niemile widziane, choć skoro były, to z pewnością cieszyły się powodzeniem. Każdy obywatel (taki dzisiejszy „sygnalista”), postrzegłszy (…) takową niewiastę miał obowiązek niezwłocznie donieść na nią urzędowi radzieckiemu (…) który to urząd gdyby oskarżoną w tem za słusznem przeświadczeniem winną znalazł, rózgami powinien na ratuszu ukarać, a gdyby po otrzymanej pierwszej chłoście nie poprawiła się publicznie, na rynku pod ratuszem skaraną, z miasta wygnać. Jeśli donosiły, to pewnie w większości przypadków rozgoryczone kobiety, które traciły monopol na mężów, a zdrady wychodziły na jaw. W każdym razie, ratusz jawi się również jako miejsce wykonywania kar. Nie wiadomo jednak czy Wolbórz posiadał własnego kata, czy też sprowadzano go, np. z Piotrkowa lub Włocławka. Apelacje od wyroków sądu radnych można było składać do wójta, natomiast od wyroków sądu wójtowskiego do samego biskupa lub jego komisarza.
Nadrzędnym obowiązkiem wójta, landwójta, burmistrza i radnych było jednak sprawowanie rządów w mieście. Dzisiejsi samorządowcy mogą tylko pozazdrościć ówczesnym. Kadencyjność ich stanowisk ordynacja Ostrowskiego zmieniła w dożywotnie. Wszystkich, oprócz burmistrza, co piszę bez cienia złośliwości… Ten, spośród dwóch kandydatur wyłonionych z grona radnych, zatwierdzany był na swój urząd przez starostę rezydującego na zamku i sprawował go tylko przez rok. Generalnie magistrat Wolborza składał się z 6 radnych (łącznie z burmistrzem), 7 ławników (z ósmym landwójtem, którego wybierał wójt) i 12 członków wybranych z pospólstwa, czyli gminu, dlatego nazwanych przez Siniarskiego – „gminnymi”. Panowała jednak w tym gronie, tak jak w całym świecie feudalnym, ścisła hierarchia. Wakaty wśród radnych uzupełniane były ławnikami, natomiast wśród ławników – członkami gremium gminnego.
Na początku XVIII w. ratusz nadal posiadał gotycką formę, ponieważ jego założenie architektoniczne pozostało niezmienne. Z ordynacji biskupa Szaniawskiego z 1713 r. wiemy jednak, że był w fatalnym stanie, podobnie jak całe miasto. Remontu wymagały dach, wieża, ale też drewniane budy straganów rozłożone wokół magistratu.
Wolbórz na przestrzeni wieków posiadał zabudowę drewnianą. Oprócz ratusza murowany był tylko kościół św. Mikołaja i zamek, a później także pałac biskupi wzniesiony na peryferiach miasta w latach 1768–1773. Liczne kościoły, a raczej kaplice: św. Krzyża (1549), św. Leonarda (1549), św. Trójcy (1549), św. Ducha (1656) również były drewniane i przetrwały do wskazanych lat. Drewniana zabudowa sprzyjała bowiem wielkim pożarom, które czasem doszczętnie pustoszyły miasto. Aby przed nimi chronić, biskupi w swoich ordynacjach (1713, 1766) wydawali zalecenia przeciwpożarowe, w których ratusz pełnił rolę dzisiejszej remizy. Mocowane na murach budynku i stojące pod nim żelazne osęki, konwie, wozy ze zbiornikami zawsze pełnymi wody i czekającymi w gotowości, utrzymywane były ze środków publicznych. Wyznaczani mieli być również ludzie do pełnienia nocnej warty przeciwpożarowej.
W latach 1763–1777 na miejscu starego ratusza biskup Antoni Ostrowski wzniósł ponoć nowy, choć tę informację potwierdza tylko jedno źródło. Możliwe więc, że chodziło raczej o rozłożony na lata generalny remont obiektu, związany co najwyżej z ograniczoną przebudową, ponieważ według opisu burmistrza miasta, Kaufmanna, ratusz był kryty gontem, z wieżą na planie koła w narożniku, o dachu czterospadowym. Czyli bliźniaczo przypominał pierwotne założenie. Budynek posiadał izbę z alkierzem (w występującym z bryły narożniku), co widać szczególnie wyraźnie na planie miasta z 1829 r. Zaopatrzony był także w dwie piwnice w dolnej kondygnacji, zaś na pierwszym piętrze mieściła się sala posiedzeń władz miasta.
Jednak na przestrzeni stuleci wolborski ratusz był nie tylko siedzibą magistratu, sądu, centrum handlu i rzemiosła. Był również zabytkiem o wielkiej wartości historycznej, ozdobą miasta i symbolem jego statusu. Został rozebrany w 1832 r., ponieważ… pojawiła się konieczność naprawy dachu. Co więcej, w kasie miejskiej były na to wystarczające środki. Czego zabrakło? Pewnie wyobraźni, którą urzędnicy, niestety, nie grzeszą.
W artykule wykorzystałem: J. Gryglewski, Wolbórz, „Rocznik piotrkowski”, 1872; K. Estreicher, Bibliografia polska, t. 22, Kraków 1908; E. Dylewski, „Tydzień”, nr 30, 1883; S. Siniarski, Kalendarz z dziejów Wolborza 1065–1982, Warszawa 1984; M. Gajda, Tajemniczy zamek. Historia zamku w Wolborzu w dobie odrodzenia i baroku, Wolbórz 2006; Katalog zabytków, Archiwum piotrkowskiej Delegatury Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków; Z. Głąb, Wolbórz jakiego już nie znamy.
Polecamy