Cz. 3. Z historii piotrkowskich mediów
W drugiej połowie lat 80. i z początkiem kolejnej dekady Polską wstrząsnęły dwa okrutne przypadki bestialskich morderstw. Ich sprawcy – Mariusz Trynkiewicz i Henryk Moruś – odpowiadali przed piotrkowskim sądem. Zarówno przygotowania do procesów, jak i same rozprawy wiązały się z ogromnym zainteresowaniem społecznym, dlatego media obecne były w trakcie wizji lokalnych i na sali rozpraw. Oskarżała prokurator Małgorzta Ronc, której wspomnienia z tamtych lat w rozmowie „rzeka” z Joanną Podgórską ukazały się w 2015 r. w książce Prokurator. Kobieta, która nie bała się morderców.
– Pamiętam, że w trakcie wizji lokalnej sprawy Trynkiewicza panowało ogromne napięcie. W powietrzu wisiał lincz, dlatego do lasu na Wierzejach, gdzie dokonywano oględzin, ściągnięto spore siły milicji. Dziennikarze też trzymani byli na odległość. Janusz robił więc zdjęcia przy użyciu teleobiektywu z wału bugajskiego – wspomina przedstawiciel piotrkowskiej palestry, Jarosław Badek.
– Janek był twardym zawodnikiem – mówi Sławomir Sowa. W latach 90. jeździł do tragicznych w skutkach wypadków, których z uwagi na lawinowo rosnącą liczbę samochodów w Polsce, było coraz więcej. Pojechał kiedyś do wypadku pod Piotrkowem. Zastał akurat sytuację, gdzie wyciągano zwłoki z samochodu. Zrobił zdjęcia. Wyglądało to naprawdę strasznie! Zerknąłem tylko raz, a później nie chciałem ich oglądać. Pamiętam, że przez parę dni Janek chodził jak struty i bał się publikacji. Jednak pomimo tego, iż widział naprawdę sporo, nie mogło go to przygotować na zupełnie niespodziewany rozwój wypadków podczas procesu Morusia w 1993 r. Pojawił się na nim wraz z kolegą z „Dziennika Piotrkowskiego”, Paulinem Płomińskim. W pewnym momencie Moruś zaczął udawać wariata. Ściągnął spodnie i wypróżnił się na ławę oskarżonych. Janka kompletnie zamurowało, na co Paulin wrzasnął: „No, co się tak, kurwa, patrzysz! Zdjęcia, rób zdjęcia!”
Jerzy Kisson-Jaszczyński, który od 1958 r. pracował z ojcem Janusza, Stefanem Dybkowskim, przyznaje, że z młodym Dybkowskim miał niewielki kontakt. – Był chłopak obrotny i robił niezłe zdjęcia, a mogę o nim mówić tylko dobrze. To jest mój osąd bardzo subiektywny, ale gdybym ja miał oceniać fotoreporterów piotrkowskich XX w. co do jakości robionych przez nich zdjęć, to stawiam Janusza na trzecim miejscu, bo na drugim Tadeusza Dzikowskiego, dokumentalistę fabryki maszyn górniczych „Pioma”, a na pierwszym Andrzeja Wacha (zmarł w 2012 r. – przyp. M.G). Dzikowski dostawszy zlecenie, miał zwyczaj pytać: „Na kiedy? Na wczoraj?”. No i rzeczywiście przynosił zdjęcia w przeddzień, na który były potrzebne, dopisując zawsze na odwrocie ołówkiem datę wykonania. Natomiast Wach w ogóle był człowiekiem nietuzinkowym. Fotoreporter wysokiej klasy, autor albumu Piotrków Trybunalski. Zaczął w „Gazecie Ziemi Piotrkowskiej” od publikacji anonimowych zdjęć, czego geneza była taka, że wplątany został w szczeniacką historię. Poszedł kiedyś z kumplami i dziewuchami na spacer gdzieś nad torami. Niestety jego kompanom wpadł do głowy tragiczny pomysł. Złapali jedną z koleżanek, związali i położyli na tory, oczywiście mając zamiar uwolnić ją przed przyjazdem pociągu. Ileż jednak ta dziewczyna musiała przeżyć… Dlatego nie podarowała wygłupu i uruchomiła oficjalne dochodzenie prokuratorskie. Wachowi groziło oskarżenie o współudział w próbie zabójstwa. Przyszedł więc do mnie, bo miał zaufanie i powiedział, że ma zdjęcia do zaoferowania. Po obejrzeniu stwierdziłem, że są dobre i że je wykorzystamy. Na co on: „Proszę mnie tylko nie podpisywać” i opowiedział mi tę historię. Później został oczyszczony z zarzutów, ale dla prasy piotrkowskiej pracował krótko. Wkrótce przeszedł do Łodzi i tam zabłysnął.
Stanisław Stępień pamięta, że „Tygodnik Piotrkowski”, który wykiełkował z „Gazety Ziemi Piotrkowskiej” w 1978 r., funkcjonował na starych zasadach do roku 1990. Następnie w obliczu likwidacji wydawcy – koncernu prasowego RSW „Prasa-Książka-Ruch” – pojawiły się dwa rozwiązania. Tytuł sprzedać na wolnym rynku lub przekazać zespołowi dziennikarskiemu. – Założyliśmy więc grupę inicjatywną, a za jej sprawą spółdzielnię prasy usług dziennikarskich „Tygodnik Piotrkowski”.
Jerzy Kisson-Jaszczyński po latach napisał: Dotychczasowy zespół redakcyjny, lecz już bez poprzedniego szefostwa (naczelny redaktor Wiesław Kaczmarski i jego zastępca Wojciech Kanawka) postanowił założyć spółkę dziennikarską. Jedyna w zespole, Mariola Jurewicz, przyrzekła pozyskać tytuł piotrkowski regionowi „Solidarności” (Zob. J. Kisson-Jaszczyński, Pamięć nie rzeka, powraca, Piotrków Trybunalski 2015, s. 308-309).
– Krótko podziałaliśmy, bo zaledwie parę miesięcy – mówi Stępień. Ludzie zaczęli się kłócić. Była w tym gronie jedna koleżanka, która gdy się to wszystko zmieniło, nagle zaczęła chodzić „z krzyżem na wierzchu”… – Posunęła się do weryfikacji – dodaje Kisson-Jaszczyński. Powiedziałem jej: „Moje dziecko, nie musisz mi robić weryfikacji, bo ja mam 60 lat, prawo do emerytury i do widzenia”, no ale reszta kolegów została na lodzie.
– Była moją praktykantką w „Głosie Robotniczym”. Kiedy po latach została szefową, nie mogłem jej poznać. Stała się bezwzględna, traktowała byłych kolegów jak śmieci. Mając doświadczenie dziennikarskie wiedziała, co można zrobić z ludźmi, by z nich maksymalnie dużo wycisnąć, no i wyciskała ostatnie soki – pamięta Andrzej Kobalczyk.
– Po naszym odejściu z „Tygodnika Piotrkowskiego” do zespołu Marioli dołączyli jeszcze jacyś ludzie, ale uwalili to w szybkim czasie. Wszystko między innymi przez to, że koleżanka mnie nie posłuchała – wspomina Stanisław Stępień. – Uznałem bowiem, że jeśli mamy to robić, to jak najtaniej, czyli sami. Sami pisać, składać i drukować. Ale wiązało się to z tym, że trzeba było przejść na komputery. Tak powstał tygodnik „7 Dni Piotrków”, który współtworzyłem z Wiesiem Kaczmarskim i Włodkiem Ibronem. Pierwszy numer gazety wyszedł 6 czerwca 1991 r. Na początku, przez krótki czas, robiliśmy go razem z „Tomaszowskim Informatorem Tygodniowym” na ich sprzęcie, by następnie szybko przejść na swoje*. Tymczasem w „Tygodniku Piotrkowskim” jeszcze przez długi czas materiały pisane były na maszynie i wysyłane do Łodzi, gdzie poddawano je dopiero korekcie, robiono skład i drukowano. To musiało kosztować – przyznaje Stępień – który jednocześnie przypomina sobie, że na krótki czas, przy wsparciu finansowym jakiegoś aptekarza, gazetę przejęli synowie Paulina Płomińskiego, ale i oni ostatecznie musieli się wycofać. Młodszy, Piotrek, pracował później krótko w lokalnej telewizji, starszy zaś, Paweł, dopisywał sport do „Dziennika Łódzkiego” i trenował zespół piłkarski.
Komputerów bał się również Andrzej Kobalczyk. – Wielu kombinowało, by je może ominąć. Wcześniej żyliśmy na wyspie technicznej, odizolowani od osiągnięć Zachodu, gdzie informatyzacja następowała stopniowo. A u nas pojawiło się to nagle i wywołało szok! Pamiętam, jak wielki był strach, by niczego nie skasować. Mnie w nauce wspierał syn-informatyk, ale mam wielu kolegów-rówieśników (choć nie dziennikarzy), którzy do dziś nie dotykają komputera, przejawiając w tym względzie jakiś taki atawistyczny strach.
– W latach 1991-1992 telewizja została przeniesiona do Miejskiego Ośrodka Kultury, bo od samego początku zarządzał nią dyrektor Bujakowski – wspomina Izydor Młoczkowski. To była ta sama telewizja, która funkcjonowała później w porozumieniu z Polsatem, czego geneza była taka, że w 1994 r. przegraliśmy walkę o jedyną na województwo piotrkowskie koncesję z radomską Niezależną Telewizją Lokalną (NLT), więc telewizja Solorza zaproponowała nam współpracę.
Michał Rżanek mówi, że pełniąc urząd prezydenta Piotrkowa, sam uczestniczył w rozmowach na ten temat z właścicielem Polsatu, który w zamian za możliwość zamontowania swojego nadajnika na wieży ciśnień, dał miastu określony czas antenowy.
– Przez cztery lata tworzyliśmy programy reportażowe oraz informacyjne, emitowane we wtorki i czwartki lub piątki. Janusz je współtworzył. Pracował w terenie i był typowym, samodzielnym reporterem. Jednak nie zawsze można było zrozumieć pytania, które zadawał, dlatego jeśli przy montażu odcinało się je i wprowadzało tekstem, to się to jeszcze jakoś broniło – dopowiada Młoczkowski.
– Jasiu miał delikatną wadę wymowy. Mówił trochę za szybko i – nie chcę powiedzieć – niewyraźnie, bo ja go doskonale rozumiałem, ale jakoś tak bełkotliwie – mówi Rżanek. Zdaniem Andrzeja Kobalczyka miał bardzo tubalny głos. – No i zdarzyła się sytuacja… – kontynuuje były prezydent. Rzecz działa się w siedzibie dawnego urzędu wojewódzkiego, jeszcze wcześniej – komitetu. Jest tam duży hol. Na spotkanie z jakimiś urzędnikami przyjechał minister pracy i polityki socjalnej Jacek Kuroń (piastował ten urząd dwukrotnie w latach 1989-1990 i 1992-1993 – przyp. M.G.). Przyjechał oczywiście z nieodłącznym termosem… No i Janusz chciał wykorzystać moment, by zrobić z nim wywiad. Idąc tym holem, przemknąłem tylko obok, bo stała kamera i nie chciałem przeszkadzać, ale widziałem później tę rozmowę w lokalnej telewizji. Dodam, że pan minister Kuroń też miał specyficzny sposób mówienia, szczególnie po kawie z termosu… Mówiłem już, że Janusza rozumiałem, ale w tym przypadku zadał pytanie tak szybko, że nie zrozumiałem ani słowa, a odpowiedzi Kuronia już w ogóle. Padło: „Panie ministrze, bulu-bulu”? Na co ten swoim skrzeczącym głosem coś tam odpowiedział. Oczywiście cała sytuacja w mojej ocenie miała wydźwięk humorystyczny, ale w jej konsekwencji odsunięto Janka z telewizji. Dowiedziałem się jednak o tym bardzo późno, chyba już nawet po jej rozwiązaniu.
Izydor Młoczkowski opowiada o początkach pracy w telewizji. – Z technicznego punktu widzenia wyglądało to tak, że w miejsce głównego wydania wiadomości Polsatu o godz. 18.50, my wczytywaliśmy swoje. Wcześniej, o 3.00 lub 4.00 rano musiałem wysłać za pośrednictwem człowieka z PKP tzw. „szpiega” do Warszawy, a w centrali akceptowano materiał lub nanoszono jakieś uwagi, w odpowiedzi przysyłając mi „śmigiel” czasowy: o której godzinie, której minuty i sekundy, w której klatce mogę wejść na antenę. Oczywiście wcześniej trzeba było materiał zmontować – liniowo, na taśmie, bo przecież nie mieliśmy komputerów. Odbywało się to tak, że nagrywaliśmy prezentera, osobno zaś ścieżkę dźwiękową, którą następnie, na zasadzie inspektowania, przykrywaliśmy obrazem. Wszystko musiało być idealnie docięte, bo w przeciwnym razie należało poprawiać. Gdy zaczynałem montować program, powiedzmy o godz. 19.00, nierzadko kończyłem o 1.00 w nocy. Nadawałem z niewielkiego pomieszczenia na szczycie wieży ciśnień, gdzie miałem drugie studio. Znacznie później kabel przeciągnięto do MOK-u, oszczędzając mi tym samym stromych maratonów.
– Gdy skończyła się umowa z Polsatem robiliśmy materiały dla kablówki, ale jednocześnie dla TVP3 Łódź. W tym drugim przypadku kasetę z nagraniem przekazywałem kierowcy autobusu jadącego do Łodzi, wręczając mu „piątaka”, by kaseta bezpiecznie dotarła. Później dzwoniłem do kierownika produkcji, mówiąc, że o określonej godzinie na dworzec fabryczny przyjedzie autobus o takim to numerze rejestracyjnym. To był czas, gdy TVP3 Łódź miała dwa wydania: o 18.00 informacje z Łodzi i 18.20 z regionu. My, oczywiście, robiliśmy wydanie regionalne. Przez rok lub półtora wychodziło bardzo dużo materiału, bo mieliśmy swój dziennik. Niestety, później się to zmieniło. Obecnie o 18.30 idzie główne wydanie łódzkich wiadomości dnia z całego regionu (Skierniewic, Bełchatowa i Piotrkowa), gdzie można liczyć tylko na jakąś wzmiankę o interesujących nas miejscach i sprawach.
– Na początku lat 90. w Piotrkowie miały miejsce sensacyjne procesy – generałów SB oskarżonych o niszczenie akt** oraz jedna z pierwszych w Polsce spraw przeciwko producentom amfetaminy…
C.D.N.
*Andrzej Wdowski: „7 Dni Piotrków” Staszka Stępnia to była charakterystyczna gazeta, która formatem, kształtem i zawartością zdecydowanie odbiegała od wielkopłachtowych „Wiadomości Dnia”, „Dziennika Piotrkowskiego”, czy „Tygodnika Piotrkowskiego”. Gazeta miała zdecydowanie mniejszy format i bardzo charakterystyczny sposób łamania, zdecydowanie wyróżniający się od pozostałych. Przez lata mieli wspólne strony z Tomaszowskim Informatorem Tygodniowym, np. te z krzyżówką i horoskopami.
**Proceder ten znalazł swoje odzwierciedlenie chociażby w „Psach” Pasikowskiego.
Polecamy